BuwLOG

Erasmus + Promocja najlepsza pod słońcem

„Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”, gdy pociąg wynurzył się z ciemności tunelu. W pierwszej sekundzie nie widać nic, tylko światło, dużo światła. Stopniowo wzrok przyzwyczaja się i zauważa błękit nieba oraz odległy zarys gór – Serra de Tramuntana. Odruchowo mrużę powieki: za oknem pędzącego po powierzchni metra przesuwają się bezkresne uprawy oliwek i migdałów. Druciane płoty oddzielają je od dróg. Wjeżdżamy na wiadukt. Pociąg dudni głucho ponad dachami chat i domków, które, jak rozsypane białe klocki, pokryły ziemię gęstym rumowiskiem. Spomiędzy nich tryskają fontanny palm, jeżą się kępy opuncji. Zieleń przydomowych ogródków ożywiają jasne kropki cytrusów. Maj na Majorce.
Niemieckojęzyczne plaże są daleko za nami. Rozrywki szukają na nich goście rozżarzonego miasta. My jednak podążamy dalej, w głąb krainy, jakże odmiennej od prze-kolorowanych ilustracji folderów biur podróży. Tutaj tylko blade niebo, spłowiałe trawy i szarozielone, niskie drzewa – wiekowe, poskręcane pnie, wydające słone owoce. Tam i ówdzie wśród plantacji wznosi się szeroki dom – hacjenda, której mury pewnie pamiętają sadzenie otaczających drzew oliwnych. Dziś przed każdą stoi terenowy mercedes.
Przyznaję – nieco zahipnotyzowany widokiem zapominam, po co tu jestem. Zdaje mi się, jakbym grał w filmie, jakby to nie działo się naprawdę. W końcu pomysł na ten cały wyjazd w ramach Erasmusa zrodził się spontanicznie: „jak już jechać po raz pierwszy, to z fantazją!”. Lecz nagle wszystko znika. Jasność ustępuje sinemu światłu jarzeniówek – metro znów wjechało do tunelu. Głośnik trzeszczy: „UIB!” i z filmu wracam do rzeczywistości. Fala studentów i opalonej młodzieży w mundurkach wylewa się z wagonu, niosąc mnie w kierunku wyjścia.
Pod ziemią było chłodniej – szklane drzwi stacji rozsuwają się jak kurtyna gorąca i światła. Tłumek stopniowo rozprasza się, obcobrzmiący gwar niknie i zostaję sam. Przede mną – niskie budynki, coś jakby bloki, parę baraków. Nic imponującego, gdyby nie monumentalny mural na jednej z fasad i palmy. Palmy, araukarie, fikusy – drzewa, w niczym nie podobne do tych małych roślinek na naszych parapetach. Przyglądam się wróblom, które kąpią się w piasku. Ich dzioby – długie i zakrzywione – są zupełnie inne, niż te, jakimi dysponują nasze poczciwe ziarnojady. Przez moment czuję się trochę jak Darwin na nieznanym lądzie. Wszystko wydaje się obce, prześwietlone, zmienione przez słońce i suchy wiatr.

 

 

Ciszę przerywa znajomy dźwięk. Odbieram telefon: „¡Hola Marçin!”, słyszę w słuchawce i od razu podoba mi się tutejsza wersja mojego imienia – „jak Mars!” – myślę sobie. Parę zdań później rozmawiamy już twarzą w twarz i Martina, bo tak ma na imię moja przewodniczka, prowadzi mnie między niepozorne zabudowania.
Universitat de les Illes Balears, założony na surowym korzeniu 40 lat temu, kilkanaście kilometrów od Palma de Mallorca w suchym sercu wyspy, okazuje się być rozległym kompleksem rozmaitych budowli, rozstawionych – jakby dla kontrastu – w zaskakującej regularności. Naszą wędrówkę stale śledzą egzotyczne zielone towarzyszki, których przeszło sto gatunków rozsadzonych jest po całym kampusie. Jedne – jak drzewiaste draceny – rosną tu od dawna, inne dosadzono w zeszłym roku dla upamiętnienia zmarłych profesorów. Jeszcze inne zwane „końskim drzewem” rodzą twarde strąki – jak robinia, z tą różnicą, że mają słodki, jadalny miąższ, który uwielbiają konie. Studenci też się przed nim nie wzbraniają.
Moje pierwsze wrażenie monotonii i estetyki blokowiska ustępuje, gdy zza niepozornego baraku wyłania się budowla, ukształtowana z ostro ciosanych brył, rzucających mocne cienie – to Wydział Nauk Ścisłych; dalej – Politechnika, w modernistycznej szacie, kamienne prostopadłościany innych jednostek i Wydział Prawa – biały, regularny jak kryształ. Spacerując mijamy barwne grupy studentów, siedzących w ogródkach wydziałowych barów albo chroniących się cieniu drzew na ławkach, przypominających betonowe, pofalowane czipsy. Szerokie aleje prowadzą nas do kompleksu sportowego.
― Z tych kortów nie da się korzystać latem – w słońcu bywa ponad 40 stopni! ― tłumaczy Martina.
― A gdzie biblioteka? ― spytałem.
― Każdy wydział ma swoją – nie ma jednej centralnej. Kiedy projektowano budynki mało uwagi poświęcono bibliotekom. Teraz brakuje nam miejsca: na magazyny, na biura…
― Brzmi znajomo…
Cały kampus sprawia wrażenie, jakby powstał w astronautycznej kolonii badawczej na pustynnym księżycu – dawno opuszczonej, wrośniętej w okolicę.
Długa pusta aleja prowadzi do budynku administracji. Pod wielkim drzewem oliwnym stoi tubylec: nagi tors, mocne nogi, w dłoni włócznia i broń, będąca rodzajem procy na kamienie. Dawniej całe jego plemię broniło tych terenów przed najeźdźcami. Dziś sam, jako jeden z serii spiżowych posągów, przygląda się zimnymi oczami mojej wizycie. Martina otwiera furtkę i stacja kosmiczna zostaje za nami – znajdujemy się w ogrodzie. Liście rzucają na ziemię siatkę jaskrawych cieni. Zielona oaza z fontanną, altanami i rodziną pawi, opiera się z jednej strony o fasadę XVII-wiecznej hacjendy, którą ostatni gospodarz wraz z ziemią oddał na użytek Uniwersytetu. Z drugiej strony, za kamiennym murem huczy droga pędząca z Palmy przez góry aż na północne wybrzeże.
Niechętnie opuszczam ogród przez tę samą furtkę i podążam za Martiną do budynku naprzeciwko. Klimatyzacja wymraża resztki fantasmagorii: tu odbędzie się moje szkolenie. Niewielka, raczej podłużna salka z biurkami skupionymi rzędem wzdłuż panoramicznych okien, wszystko poukładane, blaty wysprzątane („jak wrócę, chyba muszę zrobić porządek…”). Trudno z powrotem wejść w profesjonalny uniform, kiedy ma się na sobie krótkie spodenki i aparat przewieszony przez szyję.
Komputer buczy monotonnie. Staram się pilnie przyglądać migającym na monitorze stronom. Wzrok jednak ucieka w kierunku okien, wypełnionych rozgrzaną panoramą gór i trawiastych łąk. „Boże, co ja napiszę po powrocie? Że czego się nauczyłem?” Afisze, social media, tożsamość wizualna… to samo co u nas, jakbym był na Dobrej. „Ale to niebo!” – myślę, zerkając po raz kolejny w okno. Oddział Komunikacji, Promocji i Obrazów – luźno tłumacząc z katalońskiego – ma dwie sekcje: Komunikacji Wewnętrznej i Zewnętrznej. („Góry nie wydają się stąd wysokie.”). Materiały drukowane mają zawsze oznaczenie z logo Uniwersytetu i hasłem „#JesteśmyUIB”. („Grań trochę podobna jak w Beskidach…”). Wydruki mają inne proporcje niż A4 żeby się wyróżniały w natłoku informacji, ale przez to są droższe. („…Nie, bardziej jak Pieniny albo skałki na Jurze.”). Dwoje grafików na bieżąco pracuje nad projektami. („Ze szczytów na pewno widać morze”). Wiele przedsięwzięć adresowanych jest do lokalnej młodzieży szkolnej, bo to ona przychodzi później studiować – studentów z kontynentu lub zagranicy jest znikomy procent. („Może dałoby się wyskoczyć ostatniego dnia?”).

 

Czytelnia

Przemiłe koleżanki Rosa i Jennifer kończą opowieść o codziennej pracy, pokazując mi biura i wręczając plik materiałów promocyjnych. Odwzajemniam się podarkami, wymieniamy się ostatnimi uśmiechami i wracam do Martiny.
― I jak? Ciekawie było? ― spytała.
― Oczywiście. ― odparłem z zadowoleniem.
― Tak? A czego interesującego się dowiedziałeś?
― Wiesz, wyjeżdżasz z pewnymi wyobrażeniami, czekasz, aż zaskoczą cię nowości jak z egzotycznego świata, liczysz, że wrócisz jak odkrywca i będziesz zdradzał tajniki nowych narzędzi, technologii, mediów, poznanych „tam, na Zachodzie!”. Zastanawiasz się, czy nowo odkryte metody komunikowania i promowania w ogóle będą adekwatne do tego co, gdzie i dla kogo masz promować. A tu? Gdybym kiedyś usnął w pracy i obudził się tutaj, to mógłbym spokojnie kończyć to, co zacząłem przed drzemką. I powiem ci, że to jest bardzo budujące.
Wyszliśmy na dwór, jak kostki lodu wrzucone na patelnię.
― Tylko, że ja tu bym nie mógł pracować. ― ciągnąłem dalej.
― Czemu?
― No spójrz! ― wskazałem na trzeszczącą owadzimi głosami łąkę, tę samą, którą widać było z okna Rosy i Jennifer ― jak tu się skupić na robocie?
― Widzisz? A wam przeszkadza BRAK słońca!
Przegryzając słodkie jak dżem strąki wracamy przez olbrzymi parking pełen wyłącznie białych samochodów. Szklana bryłka stacji metra skrzy się w oddali.
― Co jutro w planie? ― spytałem.
Martina zerknęła spod ciemnych okularów na kartkę z rozpiską
― Kuchnie wydziału turystki i hotelarstwa… biblioteka… czekaj, o! Zbiory specjalne – to ci się spodoba! Mamy tam całą bibliotekę po kolekcjonerze, który całe życie zbierał tylko wydania Don Kichote’a! Parę polskich też jest.
― Okay, ¡hasta luego! ― pożegnałem się międzynarodowo.
― ¡Hasta la mañana! ― odkrzyknęła wesoło Martina, by dodać po chwili ― By the way, może chcesz ostatniego dnia wyskoczyć w góry?

Tekst i zdjecia: Marcin Laszczkowski, Oddział Promocji, Wystaw i Współpracy

1 comment for “Erasmus + Promocja najlepsza pod słońcem

  1. BCH
    3 października 2019 at 15:22

    Panie Marcinie, czemu Pan częściej nie pisze na bloga?! 🙂 Tak się to świetnie czyta…
    A w góry udało się wyskoczyć?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.