BuwLOG

Kursy MOOC – także dla bibliotekarzy

MOOC – to skrót, który zatrząsł jakiś czas temu światem e-learningu. Massive Open Online Course, czyli dostępne dla wszystkich darmowe kursy internetowe. Można więc na przykład ukończyć kurs oferowany przez MIT czy Harvard i mieć na to dowód, w postaci certyfikatu.

EDXZa namową znajomych trafiłam na kurs na platformie edX – założonej w 2012 roku przez wspomniane MIT i Harvard. „Mój” kurs był jednak prowadzony przez Wydział Informacji Uniwersytetu w Toronto, także partnera edX. iSchool Toronto (skrót od information school, ostatni trend w nazewnictwie kierunków biblioteczno-informacyjnych w krajach anglosaskich) zorganizowała sześciotygodniowy kurs pod nazwą „Library Advocacy Unshushed. Values, Evidence, Action”.

Kurs rozpoczął się 21 lutego, a skończył 22 kwietnia. Było to „umowne” sześć tygodni – na szczęście, bo zawartość każdego z „tygodniowych” modułów była bardzo rozbudowana. Szybko zrozumiałam, że zakładane przez organizatorów potrzebne 4-5 godzin tygodniowo to nie czas podany z naddatkiem, tylko rzeczywisty, który trzeba poświęcić, jeśli chce się z prezentowanych w kursie treści naprawdę czegoś dowiedzieć i/lub zdobyć certyfikat ukończenia szkolenia organizowanego przez Uniwersytet Toronto.

Co dał mi ten kurs i dlaczego polecam zainteresowanie się MOOC-iem?

Przede wszystkim pokazał, jaką siłę ma słowo massive. Uczestników kursu było mnóstwo, dobrze więc, że zapobiegliwi organizatorzy podzielili nas od razu na grupy, w zależności od typu reprezentowanej biblioteki. Po drugie – pozwolił doświadczyć świetnie przygotowanego e-learningu. Każdy moduł składał się z serii krótkich filmów – wypowiedzi fachowców z Kanady i Stanów Zjednoczonych. Organizatorzy zadbali, aby do każdego materiału filmowego przygotowana była transkrypcja – dowód na to, że MOOC to propozycja nie tylko dla osób biegle władających angielskim. Następnie zadanie praktyczne – quiz czy test sprawdzający, na ile zrozumiało się zagadnienia poruszane w nagraniach video. Do tego bogata bibliografia w całości dostępna online. A potem dyskusja na wiki, w ustalonych wcześniej grupach. No i na koniec zadanie pisemne, które, razem z testami, stanowiło podstawę do decyzji o wydaniu certyfikatu.

Trzykrotnie już wspomniałam o certyfikacie. Każdy kurs MOOC oferuje dowód ukończenia szkolenia. Ale nie za samo zarejestrowanie się. Tylko za pilne uczestnictwo i terminowe wykonywanie wszystkich zadań domowych. W przypadku mojego kursu na zaliczenie rozwiązywało się quizy (raczej proste) oraz pisało eseje i rozprawki. Na początku wydawało mi się, że 200 słów po angielsku na zadany temat nie przerasta moich możliwości, a jednak! Czasy szkolne dawno za mną i regularne pisanie wypracowań na zadany temat okazało się wcale nie takie proste. Tym bardziej, że po raz pierwszy doświadczyłam tzw. amerykańskiego stylu nauczania. Struktura i oczekiwana poruszana tematyka zaliczeń pisemnych były bardzo sformalizowane i naprawdę wymagały dużego skupienia na treściach przedstawianych w danym module kursowym. Żadnego wodolejstwa! Poległam po dwóch tygodniach. Brak silnej woli. Nie mam certyfikatu. Gdybym napisała pięć krótkich rozprawek, to na zakończenie musiałabym jeszcze wykazać się erudycją na 500-600 słów, brrrrr. Żałuję tego certyfikatu, owszem, ale jego brak zmotywował mnie do rozglądania się za kolejnym MOOC-iem z naszej dziedziny. Może na innym będą wymagane rozprawki na 150 słów i to zapewni mi sukces? 😉

Mimo wszystko, możliwość czerpania z doświadczeń szerszych niż europejskie, szlifowanie angielskiego i zgłębienie tematu libraries advocacy z perspektywy amerykańskiej to niewątpliwe korzyści mojego debiutu w MOOC. Polecam i obiecuję donieść na blogu, jeśli pojawi się jakieś kolejne „szkolenie biblioteczne”.

Na zachętę – filmik promujący „Library Advocacy Unshushed. Values, Evidence, Action”.

Zooza

 

 

Zuza Wiorogórska

Oddział Wydawnictw Ciągłych

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.