BuwLOG

Wespół w zespół

Zdjęcie półek z książkami

Księgarnia-Free-Images-SnappyGoat

Blaszany Dzwoneczek przeciągnął się leniwie i leciutko spóźniony zaanonsował pierwszego gościa. A raczej dwóch… W drzwiach stanął potężny, odziany w długi płaszcz, jegomość, którego siwa broda wydawała się nie mieć końca. Wsparty bez przyczyny na sękatym kiju i ze sfatygowaną torbą przewieszoną przez ramię wyglądał jak wędrowiec, dla którego ziemia zacznie być wkrótce za ciasna. Towarzyszył mu monstrualnych rozmiarów, śnieżnobiały pies, który z zaskakującym rozmysłem przysiadł zaraz przy półce z poradnikami o prawidłowej pielęgnacji zwierząt domowych. Zastygł w bezruchu i wbił w swojego pana czujny wzrok. Oświetlony promieniami słonecznymi, które wpadały do środka przez wystawowe okno, do złudzenia przypominał absolutnie idealny posąg z marmuru paryjskiego. Na widok przybyszów drabina zapląsała radośnie. Za to Marcjannie wcale nie było do śmiechu, bo utrzymanie pionu na nagle rozbrykanej pałąkowatej konstrukcji stało się wręcz niemożliwe.

– Nie przeżyję kolejnego guza na głowie… To byłby już drugi w tym tygodniu – warknęła z przestrachem i w ostatnim momencie złapała się regału, na którym właśnie ustawiała książki.

Praca w Księgarni Drukiem Malowanej była jej marzeniem, które spełniło się dokładnie 92 dni temu. Wszystko jej się tu podobało, oprócz tej złośliwej drabiny, której wiara, że jest rasowym wierzchowcem była nieprzejednana. A tak w ogóle, to Marcjanna była więcej niż pewna, że ta czarcia struktura (na której aktualnie się gibała) dybie na nią dzień w dzień. A na dodatek bezczelnie się z niej naśmiewa: KOBIETA JAK SZCZAPA SUCHA, TO DLA RUMAKA ŻADNA PODPUCHA!

– Co z tobą? – syknęła ze złością – Koniec rumakowania! Tym razem nie dam się zrzucić…

Cyrkowe wygibasy w wykonaniu dziewczyny i jej kłótnia z drabiną nie zrobiły na mężczyźnie zbytniego wrażenia. Tym bardziej na dumnie wyprostowanym czworonogu. Obaj spojrzeli na nią równie niechętnie jak i przelotnie. Pies pozostał na swoim miejscu, a jego właściciel w wypłowiałym prochowcu ruszył przed siebie z kamienną twarzą i władczą pewnością siebie. Zaś Marcjanna wykorzystała chwilowy stupor drabiny i spróbowała przyjrzeć im się dokładnie.

– Właściciel brody przypomina Dziadka Mroza w wersji wiosennej. – pomyślała rozbawiona. – A psiak to wypisz wymaluj marmurowa figurka… zaraz… gdzie ja ją widziałam?… – I gdy przymierzała się do zmarszczenia czoła w celu przeszukania zakamarków swej pamięci, kolejny raz zachwiała się na wysokościach.

W tym samym czasie siwobrody stanął przed filozoficzną półką i zacięciem, również filozoficznym, uniósł w górę jedną krzaczastą brew. Za to Lucyna, która pojawiła się jakby znikąd i w dodatku bez filozoficznego zapału, stanęła przed drabiną i zkomunikowała ukradkiem:

– O! Przyszedł nasz Ba-Dy! Oryginał, który ponoć dla hartu ducha i ciała tarza się w gorącym piasku i przytula w zimie do ośnieżonych posągów… O! Jest i jego milczący przyjaciel!

Tajemniczy klient mruczał coś do siebie i z takim zapałem nachylał się nad książką, jakby czytał samym nosem (dostojnie przy tym sterczącym). Dla pochłoniętego lekturą mężczyzny rzeczywistość zdawała się nie istnieć.

– Dawno go nie było… Nigdy nie rozstaje się z tą swoją torbą. – Lucyna zaszeptała konspiracyjnie w kierunku Marcjanny i rozpoczęła ku niej mozolną (bo w wysokich szpilkach) wspinaczkę szczebelek po szczebelku. Skądinąd miała w planach wskoczyć na nią zgrabnie jak sama Baśka z Pana Wołodyjowskiego, ale ołówkowa spódnica skutecznie zablokowała wiewiórcze pląsy. Drabina jęknęła przerażona. Dwie kobiety na jednej drabinie to niejedna! Słodki ciężar, ale wciąż ciężar.

– Bady? Mówisz o nim? – dziewczyna jak szczapa sucha ruchem brody namierzyła spragnionego filozoficznej wiedzy wędrowca. – To jego imię? – spytała.

– No przecież nie psa… – Lucyna prychnęła i sapnęła jednocześnie – My go tak nazywamy. Był szanowanym dyrektorem banku. BA-DY, rozumiesz? – podkreśliła z wyższością specjalisty.

– Co mam nie rozumieć? BA-DY! I to uważasz za akronim??? To pospolity przedszkolny wyrazowy zlepek. Każdy tak potrafi. – Marcjanna wydęła usta, a za tę niewiarę w jej inteligencję gotowa była obrazić się na co najmniej dwie minuty.

Niezrażona atakiem koleżanki i aby podnieść temperaturę historii o bankowcu, Lucyna nabrała powietrza, wybałuszyła oczy (w kolorze dzbanuszka stojącego na oknie) i zaszemrała poufnie:

– Powiadają, że fałszował pieniądze i dorobił się majątku o jakim świat nie słyszał… I podobno mieszka w beczce. Rozumiesz? W B-E-C-Z-C-E!

– Zrozumiałam, że w beczce… Nie musisz do mnie mówić drukowanymi literami… Ale heca! I może jeszcze zjada kaczki na surowo i zagryza je równie surowymi jabłkami? – Marcjanna prychnęła z niedowierzaniem.

– Masz na myśli takie żółte puszyste kaczuszki? – W poszukiwaniu dowodów zbrodni Lucyna wwierciła zafrasowane spojrzenie w brzuch Badiego. Liczyła, że jej cudotwórczy wzrok o mocy optycznej rurki do panendoskopii, zarejestruje treści żołądkowe Dziadka Mroza w wiosennym outficie. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Obserwacja wierzchniego okrycia także nie przyniosła zamierzonego skutku. Nie dostrzegła na nim, ani jednego nawet najmniejszego, kompromitującego kaczego pióreczka. Nie ukrywając rozczarowania Lucyna z ociąganiem powróciła do sensacyjnych wynurzeń:

– Ludzie gadają, że widzieli go jak chodził po mieście z zapaloną lampką i krzyczał: „Szukam człowieka”!

– Nocą? To akurat byłoby uzasadnione. Lucynko, a będziesz tak miła i wyjdziesz spod mojej sukienki? Z lampką czy bez, niczego ciekawego tam nie dojrzysz. I z zabawą w chowanego bynajmniej nie ma to nic wspólnego, a ze zgorszeniem, a jakże. Zejdź proszę z drabiny.

– Z dołu będzie mi trudno szeptać sekretnie – fuknęła dziewczyna o niecudotwórczym wzroku i dodała: – Nie nocą, za dnia!

– Niech mnie snopkiem chłoszczą! Nie szepczesz sekretnie nocami? – posiadaczka jednego guza obdarzyła koleżankę zainteresowaniem.

Lucyna zamrugała trzykrotnie i już zamierzała powtórzyć całą operację z mruganiem, aby zyskać na czasie, bo zgubiła sens zadanego pytania, ale pojawienie się Badiego zniweczyło cały plan. Psi posąg bezszelestnie przywarł do jego nóg.

– Dzień dobry. Zdaje się, że znalazłem się w centrum uwagi i szeptały panie o mnie całkiem na głos… Ciekawość to pierwszy stopień do piekła… Nie dopuszczę, aby się tam panie znalazły. I to obie naraz… Dokonam zatem uroczystej prezentacji. To mój przyjaciel Pary… – Pies zastrzygł radośnie uszami i przyjaźnie zamerdał ogonem.

Tym samym nicość pochłonęła zdezorientowaną (nagle) drogę do piekieł bram. A triumfujący pąs zawładnął obiema księgarkami jednocześnie.

– Prowadzę ośrodek dla bezdomnych. Oto moja wizytówka… – Lipny obieżyświat wręczył ją Lucynie, która już zdążyła zsunąć się z drabiny (co prawda szybciej niż zamierzała). Onieśmielona dziewczyna z widocznym nabożeństwem trzymała w dłoni biznesowy kartonik. Chciała nawet dygnąć grzecznie, ale zauważyła, że jej stopie brak buta, co z kolei zachwiało harmonią dygania. A w tym samym czasie, porzucony but dyndał sobie w najlepsze na szóstym bodajże szczebelku drabiny i rozpraszał swoim beztroskim zachowaniem psa o nieodgadnionym imieniu Pary.

– Wiedzą panie, kto jest autorem myśli, że Bogowie dali ludziom życie łatwe, ale ludzie zatracili tę łatwość życia, pożądając placków na miodzie, pachnideł i tym podobnych rzeczy?[1] Nie? Trudno. Ja jednak chciałbym, żeby moi podopieczni mogli smakować te placki na miodzie i oblizywać się przy tym otwarcie …

I dokończył ze znaną sobie swadą:

– Bo cóż jest wart świat bez zwyczajnych przyjemności, nieprawdaż? – tubalny śmiech poszybował pod sam sufit księgarni i połaskotał grzbiety książek.

– Prawdaż, prawdaż!!! – Księgarki z zapałem odpowiedziały zgodnym chórem.

Zawirowało kolażem śmiechów, basu komicznego (basso buffo) i koloraturowych sopranów. Gromką skalę połączonych głosów dałoby się bez trudu zmierzyć w decybelach i porównać do poziomu natężenia dźwięku włączonej piły łańcuchowej (110 dB). A faktem jest, że w takich hałaśliwych okolicznościach wszystko wokół ulega drganiom, a dyndające na drabinie buty przegrywają z grawitacją. Teraz nie było inaczej… Niedoszły Kopciuszek zamarł bezgłośnie w momencie kiedy Pary ruszył na ratunek osamotnionemu obuwiu, złapał w locie elegancką i baaaardzo drogą szpilkę, a ona zniknęła w czeluściach jego ogromnego pyska.

– Proszę się nie obawiać! Pary już jadł!

Pies z miną niewiniątka wypluł kosztowny lakierek i zadowolony z siebie czekał na nagrodę za swój jakże heroiczny (jak mu się wydawało) czyn. Ale tu spotkał go sromotny zawód, bo ostatecznie żadnej nagrody się nie doczekał, a karcącego spojrzenia dziewczyny w jednym bucie i owszem. Lucyna ostrożnie sięgnęła po pantofel. Brr. Trzymając go w dwóch palcach z obrzydzeniem przyglądała się kapiącej z niego psiej ślinie.

Właściciel płaszcza, torby, kija, wizytówki i śliniącego się psa chrząknął zakłopotany:

– Yyy… Eee… Proszę wybaczyć Paremu… Przekleństwo dominującego genu herosa… Pary ratuje od upadku co się tylko da. Obawiam się, że czeka panią zakup nowych butów. Pokryję wszystkie koszty… Co ja chciałem?… Aaa wracając do tematu. Szukam chętnych do pomocy przy organizacji biblioteki w ośrodku. Może byłyby panie zainteresowane? – I nie czekając na odpowiedź dodał:

– A zatem wespół w zespół! Witam na pokładzie. A przy okazji, prześlę listę książek, które chciałbym u pań zamówić. Jutro zadzwonię w sprawie terminu spotkania. A teraz, jeśli panie pozwolą pożegnamy się z Parym. Obowiązki wzywają.

Marcjanna i Lucyna stały oniemiałe. I tylko ich zdawkowe kiwnięcie głowami świadczyło o tym, że widzą i słyszą i rejestrują wszystko co się wokół nich dzieje (ze zrozumieniem). Dopiero wesoła kukułka, która zamieszkiwała ścienny zegar zdołała przerwać tę krępującą ciszę. W końcu odezwała się i Marcjanna patrząc groźnie na Lucynę:

– Ty plotkaro! Co ci strzeliło do głowy z tym Diogenesem?! Ośrodek dla bezdomnych prowadzi i nie w głowie mu mieszkanie w beczce i bieganie z lampką po mieście. Nie wspomnę już o tym tarzaniu się w śniegu…- syczała jak wąż z gatunku Gniewosz plamisty (Coronella austriaca).

– W piasku – poprawiła odruchowo Lucyna. – No co tak patrzysz na mnie z wyrzutem… Nie zdążyłam dopowiedzieć, że swój majątek ulokował właśnie w tym ośrodku… I serce też, bo bezinteresownie pomaga ludziom… Dokonał jakże szlachetnego wyboru.

– Dobrze już dobrze… A gdy już wejdziesz na życia forum, musisz wybierać. Nie ma wyboru. – Marcjanna wyrecytowała uroczyście fraszkę Lecha Konopińskiego i uśmiechnęła się do koleżanki. – Chyba zamiast szpilek powinnaś kupić sobie adidasy… Wespół w zespół! Biblioteczna przygodo przybywaj!!!

 

Dorota Bocian (Boci@n), Oddział Opracowania Zbiorów

*************************************************************************************

 

Zdjęcie białego posągu na tle błękitnego nieba. Mężczyzna z brodą trzymający latarnie (Diogenes) obok nogi pies.

Statue of Diogenes in Sinop. Fot. Michael F. Schönitzer – CC-BY-SA-4.0 – Wikimedia Commons

Tym, którzy mówili: „Stary jesteś, odpocznij”, odpowiadał: „Gdybym był zawodnikiem, to czy zbliżając się do mety miałbym zwolnić kroku, czy raczej jeszcze bardziej przyśpieszyć?” [2]

 

Starożytny filozof Diogenes z Synopy (ok.412-323 p.n.e.) powszechnie znany jako ekscentryk z wyboru lub nawet szaleniec, który uprzykrzał życie innym, był synem bankiera – fałszerza pieniędzy. I ponoć on sam plamił swój honor podrabiając monety. Do czasu. Te niegodne czyny doprowadziły ich obu do upadku i wygnania z miasta. Jako banita Diogenes żył skromnie. Czy tego właśnie chciał? Na ile to był świadomy wybór, a na ile kapryśny los dziś trudno orzec. Ale ci co go znali, powiadali, że to widok pospolitej polnej myszy żyjącej bez strachu przed ciemnością i niepragnącej zbyt zachłannie wskazał mu życiową drogę. Zadbał więc o to, aby nie posiadać zbyt wiele i otwarcie potępiał chciwość na pieniądze. Płaszcz, z którym się nie rozstawał, służył mu zarówno za odzienie jak i posłanie. W codziennej wędrówce towarzyszyły mu jedynie torba, w której nosił chleb  i kij, na którym podpierał się tylko wtedy, gdy był chory.

 

Gdy raz zobaczył dzieciątko, które piło wodę z ręki, wyrzucił z torby kubek mówiąc: „Dziecko prześcignęło mnie w sztuce ograniczania potrzeb życiowych”. [3]

 

Był zdania, że źródłem szczęścia jest pochwała „trudów zgodnych z naturą”, zaś „trudy niepotrzebne” są warte odrzucenia. Współcześni znają go z tego, że mieszkał w… beczce.

Znany jest również z tego, że chodził po mieście z zapaloną lampką w środku dnia i mówił: „Szukam człowieka”. Miał zwyczaj powtarzać, że do życia konieczny jest albo rozum, albo trzymany w zanadrzu stryczek… Miewał pretensje do uczonych, że wzdychają do słońca i księżyca, a nie mają pojęcia o tym co się dzieje pod ich nogami. Obrywali nawet muzycy, którzy według niego zamiast szukać harmonii w duszy zestrajają jedynie struny w lirze.

 

Gdy go zapytano, co robi, że nazywają go psem, odpowiedział: „Schlebiam tym, którzy mi coś dają, obszczekuję tych, którzy mi nic nie dają, a złych gryzę.” [4]

 

Jego śmierć owiana jest tajemnicą i różne na jej temat krążą plotki. Podobno dożył sędziwego wieku i odszedł wstrzymując oddech. Dla uczczenia jego osoby postawiono mu obelisk, a na nim rzeźbę psa z paryjskiego marmuru.

 

Człowiek, który kiedyś był obywatelem Synopy,

chodził z kijem

i płaszczem złożonym we dwoje i żył powietrzem,

a umarł, wargi zaciskając zębami

i oddech wstrzymując. Był to prawdziwy Diogenes,

syn Zeusa i pies niebiański. [5]

 

 

Literatura

  1. Lech Konopiński: Życie (w:) Lech Konopiński: Diabelskie sztuczki. Poznań 1968.
  2. Diogenes Laertios: Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Warszawa 1984. – Wybrana lokalizacja: BUW Księgozbiór Dydaktyczny W.44841 a, b, c , W.44842 a.

 

Przypisy:

[1] Diogenes Laertios: Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Warszawa 1984, strona 333.

[2] Diogenes Laertios: Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Warszawa 1984, strona 328.

[3] Diogenes Laertios: Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Warszawa 1984, strona 329.

[4] Diogenes Laertios: Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Warszawa 1984, strona 342.

[5] Diogenes Laertios: Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Warszawa 1984, strona 351.

 

Dorota Bocian (Boci@n) Oddział Opracowania Zbiorów

3 comments for “Wespół w zespół

  1. Ulcia
    8 lipca 2021 at 13:20

    Kolejny tekst Doroty Bocian, która czyta się lekko i z zaciekawieniem.

  2. ABC
    15 lipca 2021 at 11:56

    Brakowało mi Pani tekstów.Dziękuje za ciekawą a zarazem trochę wakacyjną przygodę z piórem Bociana.Czekam cierpliwie na następną podróż w nieznane.

  3. Boci@n
    23 lipca 2021 at 15:13

    Serdecznie dziękuję 🙂 i pozdrawiam cieplutko (wszak wakacje są od tego, aby w słońcu pląsać do upadłego) 🙂 Boci@n

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.