BuwLOG

Erasmus: Bolzano – dzień po dniu 4. Pod znakiem Pana Przeprowadzacza :)

Dzisiaj w bibliotece kolejne trzy moduły tematyczne, chociaż „wykładowcy” się powtarzają. Najpierw Sabine przybliżyła nam metadane w Almie, ze szczególnym uwzględnieniem modułu gromadzenia i częściowo opracowania. Różnice – w porównaniu z BUW – występują, m.in. w kolejności opracowywania książki.DSC00212

Mam też wrażenie, że nie przeszkadzają im jakieś statystyki, raporty, sprawozdania, które musieliby ciągle generować na różne potrzeby. To spostrzeżenie generalne, nie tylko z dzisiejszego dnia.

Spotkanie zakończyło się ok. 15 minut przed następnym punktem programu i Sabine zaproponowała nam pójście na kawę. Wyszliśmy do pobliskiej kawiarni, znajdującej się przy tym samym placu, co budynek uniwersytecki. Zaskoczyło nas, że wychodząc z gmachu, Sabine odbiła kartę pracy w czytniku. Wyświetlił się napis: „coffee out” :). Zaskoczenie było spowodowane tym, że przecież było to w porze, kiedy miała w zadaniach zajmowanie się nami i opowiadanie o modułach Almy i de facto zajmowała się nami. Dla Sabine było to naturalne: „przecież wychodzę z pracy na przerwę”. Dodam tylko, że przerwa trwała ok. 10 minut.

Posilone sokami z pomarańczy poszłyśmy do Kaia. Kai jest bibliotekarzem dziedzinowym, ma pod swoją pieczą najważniejszy wydział Uniwersytetu, czyli Ekonomię. Zawsze zazdroszczę mniejszym bibliotekom lepszej organizacji różnych procesów, co w wielkim molochu często nie jest możliwe (mamy za to inne zalety i korzyści).
Skąd się biorą książki w bibliotece uniwersytetu w Bolzano? Biblioteka ma budżet, który dostaje od Uniwersytetu. Dyrekcja dzieli budżet na książki na poszczególne dziedziny. Każdy dziedzinowy wie, jaką kwotą dysponuje na dany rok. Bibliotekarze dziedzinowi maja kontakt bezpośrednio z wydziałami, tzn. z pracownikami naukowymi i studentami. Książki zasadniczo wskazują pracownicy naukowi i studenci. Każda książka zamówiona przez profesora jest kupowana. O zakupie decydują wyłącznie bibliotekarze dziedzinowi. Akcesja realizuje zakupy od strony kontaktu z dostawcami. Wszystko jest zautomatyzowane, tzn. zamówienia do dostawców generowane są w jednym i tym samym systemie bibliotecznym.
Oczywiście, tak jak u nas, są też szkolenia dla studentów. Dziedzinowy szkoli grupy na miejscu w bibliotece, a poza tym szkoli i informuje indywidualnych użytkowników. Bibliotekarze dziedzinowi są na prawdę wszechstronni. Pełnią też dyżury w punkcie informacji, gdzie informują na tematy wszelakie, wypożyczają też książki „ręcznie”, sprawdzają konto czytelnika itp. Po prostu jeden pracownik robi wszystko przy tej ladzie.
Instrukcje drukowane są proste, składają się z kilku zdań i ew. kilku obrazków. W ogóle więcej jest chyba materiałów reklamujących bibliotekę i zbiory, niż instrukcji. Widziałam przygotowywane plakaty z hasłem przewodnim: My place, my space, my libraries (stosowana tu liczba mnoga odnosi się do całego systemu bibliotecznego). Wydają czasopismo (duży format) „My space, the library” (The Unilibrary Journal).
Studentów sporo każdego dnia, choć jeszcze rok akademicki się nie zaczął.

Kolejne spotkanie trzeciego dnia (przypominam, że jesteśmy we Włoszech), przeprowadził Luigi Siciliano i to jest pierwsza osoba o włoskich korzeniach, z jaką mamy tu do czynienia.
Luigi jest mistrzem dydaktyki. Mówi szybko i dużo, jak to u Włochów i rewelacyjnie tłumaczy trudne, techniczne sprawy. Jutro będziemy mieć z nim drugie spotkanie. Przybliża nam tajniki zintegrowania Primo z Almą.DSC00201
Przerwę obiadową znowu spędziliśmy z Arturem oddzielnie. On kupował zabawkę dla córki, a ja poszłam na spacer na drugą stronę rzeki. Bolzano ma to do siebie, że z każdej strony otoczone jest górami, znajduje się w dolinie. Każda uliczka w perspektywie na końcu ma góry. Cudo!
Zaczęłam od zjedzenia rewelacyjnej kremówki w eleganckiej cukierni. Mmmmmm. Nie wiem, czy nie przytyję na tym Erasmusie. Bolzano to miejsce dla turystów, rowerzystów, „skuterzystów”, lodożerców i łasuchów. Może powinnam tu się przenieść w przyszłości? Wszak Uniwersytet prowadzi zajęcia dla seniorów :).

Miałam dziś też jedną zabawną przygodę towarzyską:). Już wiele razy wspominałam o tej dwujęzyczności prowincji… Historyjka jest poniekąd z tym związana. Pozwolę sobie opisać ją dość dokładnie. Otóż podczas spaceru zobaczyłam starszego pana, który w uroczy sposób pomagał ludziom przechodzić przez ulicę. Pełnił służbę publiczną, przede wszystkim na rzecz bezpieczeństwa uczniów, ale ponieważ przez ulicę przechodzili głównie nie-uczniowie, to zajmował się każdym po kolei. Uroczy był sam pan, który z uśmiechem zagadywał do każdego przechodnia/przechodniów, zatrzymywał samochody itp. U nas podobne służby są zazwyczaj nieco sztywniejsze.
Zrobił na mnie takie wrażenie, że postanowiłam go uwiecznić na zdjęciu. Chciałam zrobić to z oddali, czekając na moment, aż ktoś będzie przechodził, ale akurat nikogo nie było, a pan zauważył moje zainteresowanie jego osobą i podszedł do mnie (=oddalił się od stanowiska pracy). Zapytałam po angielsku, czy mogłabym zrobić mu zdjęcie, ale okazało się, że nie zna angielskiego ni w ząb, za to mówi po niemiecku i włosku. Brak wspólnego języka zupełnie nie przeszkodził nam w rozmowie. Pan po prostu zaczął mówić do mnie po niemiecku. Ale to jeszcze nic. Wyobraźcie sobie, ku mojemu i pewnie Waszemu zdziwieniu, że cały czas wiedziałam, o co mu chodzi i bardzo miło prowadziliśmy pogawędkę. Od czasu do czasu, gdy nie rozumiałam jakiegoś wątku, pan przechodził na włoski. Dodam, że ja w ogóle, poza jakimiś podstawowymi słowami czy wyrażeniami nie znam tych dwóch języków. Ale rozumiałam wszystko! Najpierw pan ucieszył się bardzo, że jestem z Polski. Zapytał, czy z Koszalina. Okazało się, że ma dwie przyjaciółki: Justynę z Warszawy i Katarzynę z Koszalina, o których mi opowiedział i nawet pokazał w telefonie ich numery. Potem był wątek historyczny, o tym jDSC00196ak Polacy zwyciężyli Hitlera, o Stalinie, o Katyniu. Lorentz (takie było imię przemiłego pana) znał nawet liczbę zabitych polskich oficerów.
Potem zapytał, co ja tu robię. Trochę się pomęczyliśmy (przypominam, że rozmawiamy cały czas, nie mając jednego wspólnego znanego przez obie strony języka!), ale udało się wyjaśnić, gdzie pracuję na co dzień, co robię w Bolzano i od kiedy jestem i do kiedy tu będę. Mój Boże, nigdy bym nie pomyślała, że używając kilku słów i rąk można opowiedzieć tyle rzeczy. Lorentz bardzo dopytywał się o to, do kiedy jestem, bo chciał zaprosić mnie na swój jutrzejszy dyżur uliczny. Bardzo ułatwiło sprawę kluczowe słowo „Erasmus”, które wypowiedział. Jego żona miała do czynienia kiedyś z Erasmusem. Wątek żony wymagał wspomagania manualnego. Ponieważ nie wiedziałam, o kogo chodzi, Lorentz przeszedł na włoski, pocierając ręką serdeczny palec, gest + słowo matrimoniale nie pozostawiło wątpliwości :):).
Z pięć razy w czasie rozmowy żegnaliśmy się i podawaliśmy sobie rękę. Zaczęłam się obawiać, że nie zdążę na zajęcia. Na końcu Lorentz pozował do zdjęcia. Założył odblaskową kamizelkę (nieco wcześniej, w trakcie rozmowy ze mną zakończył służbę i zdjął kamizelkę). Kazał się też sfotografować od tyłu, żeby było widać napis.
Czyż to nie urocza historia na koniec wspomnień o trzecim dniu w Bolzano?

aniap

1 comment for “Erasmus: Bolzano – dzień po dniu 4. Pod znakiem Pana Przeprowadzacza :)

  1. BBA
    2 października 2014 at 14:37

    Jednak bibliotekarze potrafią porozumieć się w każdym języku 🙂
    Fajna historia:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.