Wiele wody upłynęło w strumykach górskich i wiele tropów skrzyżowało się na górskich ścieżkach zanim podjęłam decyzję o czym będę pisać. Ale raptem wydarzyło się coś na kształt lawiny, ale takiej przyjaznej, która jak puch unosi miękko do celu. Opieszałe i zezowate zazwyczaj szczęście, tym razem ochocze i skoncentrowane pewnego dnia stanęło przede mną i bez zachowania dystansu wyszeptało do ucha pomysł skrojony wprost dla mnie. A może to był przypadek? Wszak przypadki mają to do siebie, że lubią „chodzić po ludziach”. Dlaczego więc miałby taki jeden po mnie nie pochodzić?…Sama nie wiem… A może to był po prostu przedświąteczny cud… No cóż, nie umiem rozróżniać efemer…Skupię się zatem na faktach…
Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia umówiłam się z siostrą mojego Taty, Martynką, na Krakowskim Przedmieściu. Wyjątkowo lodowate popołudnie przypomniało nam o założeniu ciepłych czap, kapturów, szalików i rękawic. Tak opatulone i przyodziane dodatkowo w obowiązkowe maseczki stałyśmy się dla siebie prawie niewidzialne i nierozpoznawalne – niestety. „2xK”, czyli Kamuflaż Kompletny. Czapki niewidki nie zrobiłyby tego lepiej. Skutek łatwy do przewidzenia… Choć stawiłyśmy się punktualnie w miejscu zbiórki, to i tak przez dłuższy czas mijałyśmy się bez słowa, jak zupełnie obce sobie osoby.I choć ulica przystroiła się w radośnie kolorowe światła, to i tak mroczna pora dnia zdawała się tutaj rządzić i nie ułatwiała nam zadania nic, a nic. Traf jednak chciał, że świątecznie zapakowana bombka, którą miałam dla Martynki wyślizgnęła mi się nagle z załadowanej po brzegi torebki i upadła z łoskotem na chodnik. A my, jednocześnie się po nią schyliłyśmy, a raczej po to co z niej zostało…
– Martynka?
– Dorotka! Już miałam do ciebie telefonować. Powinnam powiedzieć „dobrze cię widzieć”, ale widać cię raczej tyle o ile! – zaśmiała się moja ulubiona ciocia.
– Bombkę szlag trafił… – zmartwiłam się.
– Tak zazwyczaj kończą bombki… Znam się na tym… Nasz Hugo koci morderca wykańcza je z rozmysłem rok w rok… Recydywista… – stwierdziła zrezygnowana i pogodzona z losem nieposiadania wielu bombek i posiadania jednego Huga.
– Taka recydywa nie zamyka bram do kociego raju – wtrąciłam, bo lubiłam kocurka, no i moich bombek nie tykał.
– Mam coś dla ciebie. Znalazłam ją w szafie podczas porządków.
Martynka sięgnęła do przepastnej torby i wyjęła z niej pakuneczek szczelnie owinięty w szeleszczący papier. Darłam go z dziecinnym zapałem, spociłam się przy tym solidnie pomimo panującego chłodu i nie mogłam się doczekać co też znajdę w środku.
– Wirtuoz pakowania z ciebie. Mogłabyś czasem dać mi fory i nie przykładać się tak bardzo. – fuknęłam na niby. – Worki próżniowe wypadają blado przy twoim tak dokładnym pakowaniu prezentów.
– Zawsze to powtarzasz, ale gdzieś przecież muszę spożytkować tę swoją dziwaczną umiejętność. Eleganckie zawijanie marchewki przed włożeniem do lodówki, to musisz przyznać, żadna frajda – mrugnęła do mnie jak dyplomowany łobuziak.
– Książka!
– I to nie byle jaka. – wyczuwalna mięciutka czułość w jej głosie.
– „Góry z duszą” – przeczytałam tytuł – Tata byłby nią zachwycony.
– No właśnie. Zajrzyj do środka i przeczytaj dedykację. – duma i smutek stanęły obok siebie i zagarnęły moją ciocię w całości.
Czytałam na głos:
– „Załatw to szybko Braciszku! Zobacz ile jeszcze szczytów przed Tobą do zdobycia!!! Kocham Cię – siostra. 17-23 IV 2016 rok”… Nie zdążyłaś mu jej dać… – spienione wspomnienia uderzyły we mnie z siłą wodospadu.
– Nie zdążyłam… A potem… Po śmierci twojego Taty, w gniewie wcisnęłam tę książkę w najciemniejszy kąt szafy i dopiero teraz, po wielu latach przypomniałam sobie o niej i odważyłam się ją stamtąd wyjąć… Więcej… Przeczytałam ją… Ty też powinnaś…
Przeczytałam, a raczej wybrałam jeden szlak i odbyłam podróż, za którą od dawna tęskniłam.
Zacznę od pięknych słów samej autorki:
„To co łączy góry, to fakt, że każda z nich ma w sobie to coś. W jednych urzekł mnie ich magiczny wygląd, w innych niezwykłe krajobrazy i osobliwa przyroda, w jeszcze innych fascynujące historie, a wszystko to razem składa się na coś w rodzaju „duszy góry”. Jeśli wnikniemy w tę duszę, góra przestanie być dla nas tylko martwymi skałami, zimnym lodowcem czy punktem na mapie. Poznając duszę góry, odkrywamy jej wnętrze, lepiej ją rozumiemy i w efekcie mamy do niej większy sentyment. To tak jak z dobrym przyjacielem, którego im lepiej poznajemy, tym bardziej cenimy i szanujemy. Z kolei jeśli my będziemy góry szanować, jest szansa, że i one będą dla nas łaskawe.”
Monika Witkowska: Góry z duszą. Warszawa: Burda NG Polska, cop., 2015 (BUW Magazyn 1193857), (Drodzy Czytelnicy, czyli prolog, strona 7)
Miłości i szacunku do gór nauczył mnie Tata. I gdyby żył, zgodziłby się z każdym zdaniem Moniki Witkowskiej. To dzięki niemu poznałam smak zachwytu, który wycisza zadyszkę zaraz po wejściu na sam szczyt. To on kolorował dla mnie świat górskich szlaków i obłaskawiał kapryśną pogodę rządzącą w górach. Niezmordowanie uczył pokory wobec gór i cierpliwości tak potrzebnej zmęczonemu piechurowi… Moje wakacje cechował w dzieciństwie jeden scenariusz. Pakowaliśmy z Tatą plecaki i ruszaliśmy w drogę. I to niełatwą. Siermiężne czasy Polski Ludowej dawały się nam we znaki na każdym kroku. Dwa tygodnie łażenia po górach, od schroniska do schroniska były zawsze prawdziwym wyzwaniem. Omnia mea mecum porto – główna zasada naszych wypraw. Dźwigaliśmy więc ze sobą niezmordowanie śpiwory, palnik turystyczny z butlą gazową – niezbędnik do gotowania na szlaku sproszkowanych zupek, a także puszki, konserwy (rarytasy skrzętnie magazynowane przez cały rok, bo w sklepach były zazwyczaj tylko puste półki), ponadto buty na zmianę, ubrania w ilości hurtowej i całkiem sporo innych, niezbędnych do życia drobiazgów (na przykład ocet – panaceum przeciwko ukąszeniom komarów)… Nie zamieniłabym tych naszych wakacji na żadne inne, tym bardziej, że dołączali do naszych wypraw nasi najbliźsi. W ten oto sposób schodziłam razem z Tatą polskie góry wzdłuż i wszerz. Nie rozstawałam się przy tym ze swoją książeczką PTTK, której strzegłam zupełnie tak, jak tego octu na komary (bo jestem na nie uczulona). W niej zbierałam stemple ze schronisk i pieczołowicie (z pomocą Taty) opisywałam trasy naszych wędrówek. Ta książeczeka była moją dumą i furtką do zdobycia upragnionej złotej odznaki GOT PTTK (Górska Odznaka Turystyczna Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego). Niestety mój cenny skarb, którego nigdy i nigdzie nie zawieruszyłam podczas naszych wypraw zaginął bezpowrotnie w gąszczu urzędniczych pokoi PTTK. Moje marzenie legło w gruzach, ale co tam, echa tamtych wspólnie z Tatą spędzonych dni nikt nie zdoła uciszyć.
I to właśnie książka „Góry z duszą” poruszyła we mnie czułe nutki wspomnień. Za to rozdział o Rysach zatytułowany Dwie twarze jednej góry upodobałam sobie szczególnie…
Rysy sadowią się w Tatrach Wysokich (powierzchnia całych Tatr to 785 km kwadratowych) na granicy Polski i Słowacji i szczycą się aż trzema wierzchołkami. Słowacy chwalą się najwyższym (2503 m n.p.m.) i najniższym (2473 m n.p.m.). Przez nasz (2499 m n.p.m.) przebiega granica państwa. Rysy, których nazwa pochodzi od pożłobionych zboczy są najwyższym szczytem Polski i są częścią Korony Polski (najwyższe góry wszystkich polskich łańcuchów górskich) i Korony Europy (najwyższe góry poszczególnych państw w obrębie naszego kontynentu).
Któż pamięta Rajdy Leninowskie organizowane w czasach PRL-u przez zakłady pracy? Idea rajdów polegała na tym, że wrześniową porą delegacje pracownicze wyruszały ochoczo w podróż po Polsce, zapędzały się w najdalsze zakątki naszego kraju, by po tygodniowym marszu spotkać się na wspólnej fecie w Zakopanem. Ach! Zapomniałabym! Składało się również z wielką pompą wieńce pod pomnikiem Włodzimierza Lenina w Poroninie (brałam w tym czynny udział, a jakże). Tata pracował w zakładach im. Róży Luksemburg, w której działała spora grupa miłośników górskich wędrówek. To zadecydowało, że akurat w tym miejscu pracy Taty, Rajdy Leninowskie organizowano w Tatrach. Chodziłam wtedy do podstawówki,a potem do liceum i z dumą wręczałam nauczycielom pismo, które zwalniało mnie z zajęć lekcyjnych. Takie akcje były wtedy zaszczytne i nie było problemu z usprawiedliwieniem mojej nieobecności w szkole. Tatry przywoływały mnie więc co roku swoją bajkowością, a Rajdy umożliwiały mi zakochiwanie się w nich raz za razem. Nie zliczę ile przez te wszystkie lata zrobiłam kroków po tatrzańskich szlakach, ile górskich krajobrazów wchłonęłam całą sobą i ile metrów plastrów zużyłam na obtarte pięty. Pewne było dla mnie i nadal jest to, że Tatry we wrześniu noszą najpiękniejsze barwy… I pewnego roku pojawił się plan zdobycia Rysów… Rysy były w zasięgu mojej ręki… Były… W wieczór poprzedzający wyprawę na Rysy siedzieliśmy całą bohaterską grupą przy kolacji i rozprawialiśmy z przejęciem o tym, czy góra o trzech wierzchołkach okaże się być dla nas łaskawa i oczywiście czy dopisze nam pogoda. Ta wzniosła rozmowa przetykana była od czasu do czasu wynurzeniami mojego wujka na temat jego super ususzunej kiełbasy, którą przywiózł z Warszawy, i którą uparcie zachwalał i wszystkich nią częstował… Wszystkich… Mnie też. I ci wszyscy weszli na Rysy, oprócz mnie. Bo po tej diabelskiej kiełbasie w środku nocy dostałam wysokiej temperatury i takiego rozstroju żołądka, że o świcie nie za bardzo kojarzyłam co to są w ogóle te Rysy i co to są za ludzie wokół mnie patrzący na mnie z troską. Na dodatek nie byłam w stanie wydostać się spod kołdry nagle ważącej co najmniej tonę, a w mojej głowie kłębiły się wstydliwe pytania: „Gdzie ja jestem?” i „Czy na pewno śpię we własnym łóżku?”… Bez zagłębiania się w niepotrzebne szczegóły (które z rezultatem nadwyrężyłyby moją godność) jestem zmuszona ze smutkiem podsumować: Moja historia z Rysami w tle jest banalnie krótka choć burzliwa i z bohaterstwem nie ma nic wspólnego, oj nie… Oprócz mojego Taty, który zdobył Rysy z całą i niezaprzeczalną pewnością, podobno w 1913 roku zrobił to wspomniany już wcześniej Włodzimierz Lenin. Podobno. Faktem jest natomiast, że w 1899 roku na szczycie znaleźli się Maria Skłodowska-Curie i jej mąż. Zaś pierwsze zdobycie Rysów nastąpiło 30 lipca 1840 r., a pierwsze zimowe 10 kwietnia 1884 roku.
Nie marzę o zdobywaniu i nie myślę absolutnie o tych wszystkich monumentalnych górach wybornie opisanych we wspomnianej wcześniej książce Moniki Witkowskiej pt. „Góry z duszą”:
- Kilimandżaro – Tanzania – 5895 n.p.m.
- Mont Blanc – Francja – 4810 m n.p.m.
- Ararat – Turcja – 5137 m n.p.m.
- Aconcagua – Argentyna – 6960 (6962) m n.p.m.
- Großglockner – Austria – 3798 m n.p.m.
- Kala Pattar – Nepal – 5545 m n.p.m.
- Lobuche East – Nepal – 6119 m n.p.m.
Za to moje myśli krążą wokół tych wszystkich polskich szlaków i szczytów, na których byłam z Tatą i wokół historii, które nam się wydarzały podczas tych niezywkłych podróży. I to są moje monumenty, które w zupełności mi wystarczą. I to są moje „Góry z duszą”.
A do książki zajrzyjcie koniecznie, bo z pewnością znajdziecie w niej swoje własne „Góry z duszą” i tego Wam życzę.
Dorota Bocian (Boci@n), Oddział Usług Informacyjnych i Szkoleń
Wspaniały tekst, pełen barw i wzruszen. Pasja i miłość do gór, która nigdy nie mija.
Przepięknie dziękuję za przeczytanie tekstu i za wizytę na naszym BuwLOGu 🙂