Pandemia koronawirusa, która na początku marca niemal z dnia na dzień opanowała cały świat, sprawiła, że nasze dotychczasowe życie nagle uległo całkowitej zmianie. Zamarła aktywność gospodarcza i towarzyska, na wiele tygodni zostaliśmy zamknięci w domach, właściwie nie wiedząc, co nas czeka w najbliższej przyszłości. Ten lęk i niepewność sprawiły, że dziś łatwiej nam wyobrazić sobie, co mogli czuć dawni mieszkańcy Warszawy, gdy w XVI w. miasto nawiedziło „morowe powietrze.”
/ / /
Przyczyny dżumy, określanej też mianem „czarnej śmierci” lub „morowej zarazy,” nie były wówczas znane, starano się więc przynajmniej przewidzieć pierwsze symptomy jej nadejścia. Oto, jak w 1591 r. opisywał ją wykształcony w Bolonii lekarz i filozof Piotr Umiastowski, w dziele zatytułowanym Nauka O Morowym Powietrzu Na Czwory Xięgi Rozlozona:
Poprzednie oznaki ukazania się tej srogiej klęski były ognie nadpowietrzne, a po nich zaraz występowała mgła gęsta, przy mocnych wiatrach od południa i wschodu. Jedną z oznak zewnętrznych okazania się zarazy było także, jeżeli na wiosnę mało dżdżu padało z zimnem, a kwiaty prędzej niż w czasie właściwym wschodziły. Stan dzienny atmosfery zwykle kilka razy zmieniał się; słońce naprzemian świeciło przy wschodzie jasnym, a zachodzie pochmurnym. Co zaś do osób, poprzednią oznaką tej choroby była wewnętrzna niespokojność i trwoga, która wszystkich ogarniała. Najpewniejszym dowodem istnienia powietrza była następująca próba: zbierano rosę w naczynia i dawano do wypicia psu pragnącemu; jeżeli ten zaraz po tem zdychał, było to niezawodnym znakiem tej klęski.[1]
Powyższy cytat jest dowodem całkowitej bezradności ówczesnych ludzi wobec opanowującej miasto zarazy. Nie znano jej przyczyn, istoty, sposobu rozprzestrzeniania się, ani tym bardziej skutecznej z nią walki. Nikt wtedy jeszcze nie słyszał o bakteriach, nie przypuszczano, iż dżuma przenoszona jest przez pchły, żerujące na szczurach i innych gryzoniach. Panowało błędne przekonanie, że wywołuje ją zatrute (morowe) powietrze lub (tu akurat słusznie) styczność z rzeczami pozostawionymi przez chorych. Dlatego też masowo zaczęto palić przedmioty po zmarłych, choć już nie zwłoki, bo tego zabraniał Kościół. Sądzono, że epidemia to efekt gniewu bożego za grzechy popełnione przez ludzkość, że bywa zależna od specyficznej konfiguracji planet lub jest dziełem spisku wyimaginowanego wroga. W rezultacie stosowane wówczas środki zaradcze dawały efekt odwrotny od zamierzonego. Otwieranie ran, czy upuszczanie krwi skutkowało natychmiastowym zakażeniem całego organizmu i śmiercią chorego, a kompresy z opium czy ptasich wnętrzności nie miały oczywiście żadnego wpływu na źródło zakażenia.
Tragiczna w skutkach epidemia dotarła do Warszawy w XVII w., w październiku 1624 r. Kto mógł, ten uciekał z miasta na wieś lub do lasów. Z miasta, liczącego wówczas, wedle różnych relacji, od 15 do 18 tysięcy ludzi, wyjechało kilka tysięcy mieszkańców. Tych, którzy zostali, zamknięto w domach na dwa lata, słusznie uznając, że najskuteczniejszą formą przeciwdziałania dżumie powinna być społeczna izolacja. Życie w mieście zamarło. Podobnie, jak kilka miesięcy temu, tak i wówczas zamknięto większość miejsc użyteczności publicznej: szynki, targowiska, łaźnie i wszelkiego rodzaju punkty usługowe. Żegluga na Wiśle w zasadzie przestała funkcjonować.
W domach zamieszkiwanych przez chorych drzwi i okna zabijano deskami, a na ścianach malowano wielkie, z daleka widoczne czarne krzyże. W rejony odcięte od reszty miasta (najczęściej grodzono je zwałami ziemi, palisadami bądź płotami), dostarczano żywność finansowaną ze specjalnie nałożonego podatku, tzw. „sztosu powietrznego,” a także z opłat pobieranych od mieszczan, którzy w popłochu opuszczali Warszawę.
Prowadzono też działania, mające na celu usunięcie z miasta wszystkich, którzy mogli roznosić chorobę, a więc głównie włóczęgów, żebraków i nierządnice. Zajmowali się tym „wyganiacze,” czyli specjalnie powołani do tego celu urzędnicy, najczęściej wyposażeni w baty, którzy siłą wypędzali niepożądane osoby z miasta. Zamknięto też bramy miejskie i pilnowano, żeby do Warszawy nie mógł przedostać się nikt nowy.
W tym czasie porządku w mieście pilnował „burmistrz powietrzny”. Była to instytucja, której istnienie wynikało z pragmatyzmu rady miejskiej. W chwili zagrożenia urzędujący burmistrz szybko wybierał swojego zastępcę, a sam salwował się ucieczką. Zostawał nim najczęściej aptekarz, zielarz, lub balwierz. Najbardziej znanym, ważnym dla Warszawy „burmistrzem powietrznym,” był aptekarz i wójt Starej Warszawy (Starego Miasta), Łukasz Drewno, który w latach 1624-1626 sprawował w mieście władzę absolutną. Szybko uruchomił darmowe kuchnie dla najuboższych, wydał rozporządzenie o izolacji mieszkańców od osób z zewnątrz. Powołał do życia „służby powietrzne”: wspomnianych wcześniej „wyganiaczy,” a także kopaczy, czyli rekrutowanych z najbiedniejszych warstw społeczeństwa grabarzy morowych, drążących głębokie doły, często poza cmentarną ziemią, gdyż w pewnym momencie zabrakło już na niej miejsca. Chowanie zmarłych w okolicach ich domów uznano bowiem za zbyt niebezpiecznie. „Służby powietrzne” wzbudzały oczywisty strach, nie tylko z racji wykonywanej profesji, lecz również tzw. barwy, czyli specjalnego stroju, do noszenia którego byli zobowiązani. Najczęściej był to czarny płaszcz z białym krzyżem na piersi. Za czasów Łukasza Drewny służby morowe zostały wyposażone w czerwone szaty z czarnym krzyżem. Stroje miały wyróżniać grabarzy i zapobiegać ich kontaktowi z mieszkańcami. Brak urzędowego ubioru karany był wysoką grzywną.
Kopacze aby się z ludźmi nie mieszali y ludzie się ich chronili maią w kapach chodzić na Suknie czarnym Krzyż biały za znak mieć będą bez którego znaku chodzić y z mieysca swego ruszyć się niepowinni pod (karą) plag 60. Z mieysca zaś sobie zaznaczonego sami y żony ich wychodzić ani się z Ludźmi mieszać nie powinni pod gardłem y Szubienicą umarłych zaś nie we dnie ale w nocy z wiadomością Urzędu chować maią, którym to Kopaczom Vict z Nb. Magistratu prividebitur.[2]
W Warszawie rozgrywały się prawdziwe dramaty. Z domów, gdzie zmarli rodzice, oprócz ich ciał zabierane były również dzieci, które żywcem chowano w tych samych grobach. Zdesperowani biedą i głodem mieszkańcy szabrowali opuszczone domy, próbując później odsprzedać zarażoną odzież lub pościel. Proceder ten był surowo karany, a pojmani sprawcy kradzieży kończyli zwykle na szubienicach, licznie wówczas stawianych na warszawskich ulicach. Częstym widokiem na nich była również obecność katów, sprowadzanych do miasta w chwilach największej bezkarności przestępców. Poczucie zagrożenia, strach i nędza w czasie zarazy sprawiały, że przekonanie o niejednakowych szansach na przeżycie różnych stanów było szczególnie silne. Wkrótce jednak okazało się, że wszyscy mieszkańcy Warszawy stają się równi wobec śmierci, a wszelkie dobra doczesne i zaszczyty ostatecznie tracą na znaczeniu.
Po dwóch latach zaraza powoli zaczęła wreszcie wygasać. Stopniowo notowano coraz mniej zgonów, zebrała jednak krwawe żniwo. Według wyliczeń Łukasza Drewny, pochłonęła 2375 ofiar. Należy jednak zaznaczyć, że liczba ta dotyczy tylko zarządzanej przez niego Starej Warszawy i okolicznych ziem. Nowa Warszawa (Nowe Miasto) walkę z morowym powietrzem prowadziła na własną rękę. Przyjmuje się, że liczba mieszkańców stolicy zmniejszyła się w sumie nawet o 20%, a śmierć rzeczywiście nie oszczędzała nikogo.
Na XVII w. nierówne zmagania mieszkańców Warszawy z epidemią dżumy bynajmniej się nie skończyły. Podobnie, jak w przypadku epidemii cholery, morowe powietrze docierało do dużych miast wraz z toczonymi wówczas działaniami wojennymi. Pole bitwy było miejscem, gdzie całymi dniami, a nawet tygodniami spoczywały niepogrzebane zwłoki. Wyznaczano wprawdzie rejony, w których kopano duże, zbiorowe mogiły, ale zdarzały się też obszary (głównie na wschodnich terenach kraju), gdzie nikt o tym nie myślał. Zaraza, inaczej niż dziś, do dużych miast docierała więc stopniowo i dość wolno.
Najstraszniejsza epidemia w dziejach Warszawy nawiedziła ją na początku XVIII w. Rzeczpospolita znalazła się wówczas w dramatycznym położeniu: trwała wojna północna, przez nasze ziemie przetaczały się wojska szwedzkie, saskie i rosyjskie, które bezlitośnie łupiły kraj, paliły wsie, rabowały i niszczyły miasta, w związku z czym ludzie gwałtownie ubożeli, a warunki sanitarne stawały się coraz gorsze. W końcu nastąpiło nieuniknione: mór dotarł do stolicy. Kto mógł, ten uciekł z miasta, wielu jednak nie zdążyło i zmarło.
Kiedy w 1707 r. dżuma po raz kolejny zaatakowała Warszawę, nie opuszczała jej przez kolejne trzy lata, a codzienny widok był przerażający. Ciała zmarłych leżały na ulicach, a było ich tyle, że grabarze nie nadążali z ich zbieraniem i chowaniem w zbiorowych mogiłach poza granicami miasta. Codziennie wywozili nawet po kilkaset ciał. Szacuje się, że wskutek choroby zmarło wówczas około 30 tysięcy warszawiaków. Wymarło niemal całe środowisko artystyczne. Miasto dosłownie opustoszało… O tych tragicznych czasach przypomina organizowana corocznie pielgrzymka do Częstochowy, która wyrusza spod kościoła św. Ducha. W lipcu 1711 r. pierwszych dwustu pątników powędrowało na Jasną Górę, by tam błagać Matkę Boską o ocalenie stolicy. Znamiennym jest, że w tym roku pielgrzymi nie wyruszyli w nią po raz pierwszy od 300 lat…
Z tej intelektualnej i ekonomicznej katastrofy Warszawa otrząsnęła się dopiero pod koniec drugiej dekady XVIII w., kiedy do życia powołano Bauamt, czyli Saski Urząd Budowlany. Działająca w latach 1710-1765 instytucja sprawiła, że stolica została zabudowana na nowo, ale już w zupełnie odmiennym kształcie i stylu architektonicznym. Zespół saskich specjalistów nie tylko odbudował zrujnowane miasto, ale dodał mu blasku i niezwykłego charakteru.
Wśród mieszkańców Warszawy strach przed dżumą wciąż był jednak bardzo silny. Kiedy w 1770 r. ponownie usłyszano o zbliżającym się zagrożeniu, podjęto natychmiastowe działania prewencyjne. Były to czasy panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Funkcję wielkiego marszałka koronnego pełnił Stanisław Lubomirski. To właśnie on wpadł na pomysł, żeby zabezpieczyć stolicę i otoczyć ją okopem, który funkcjonował do lat 50-tych XIX wieku, wytyczając granice ówczesnego miasta. Linia wałów brała swoje miejsce na północy, na Pólkowie i Faworach, po czym biegła dalej wzdłuż dzisiejszych ulic Okopowej, Towarowej, Koszykowej, Noakowskiego, Polnej i Bagateli. Szerokość okopu wynosiła około 15 metrów, miał 7 metrów wysokości, a jego łączna długość wynosiła 12,8 kilometra. Swoim zasięgiem objął obszar niemal 1,5 tysiąca hektarów.
Kolejna tragedia spotkała Warszawę w 1831 r. Trwało Powstanie Listopadowe. Wśród tłumiących je, schorowanych i wycieńczonych wojsk rosyjskich wybuchła epidemia cholery. Jej pierwsze objawy, czyli biegunkę oraz prowadzące do szybkiego wyniszczenia organizmu wymioty, 12 kwietnia rozpoznał u kilku walczących w bitwie pod Iganiami żołnierzy naczelny lekarz wojsk polskich, Karol Kaczkowski. Pierwszy przypadek choroby w Warszawie stwierdzono jednak już 8 kwietnia, u jednego z rannych oficerów. Z siedmiu przyjętych wówczas do szpitala żołnierzy wkrótce zmarło pięciu, a do końca miesiąca w sumie aż 2800.
Warszawiacy o epidemii cholery dowiedzieli się oficjalnie 15 kwietnia 1831 r., ze sprawozdania z obrad Komissji rządowej spraw wewnętrznych i policji, w którym wyrażono wiele wątpliwości. Zastanawiano się między innymi, czy słuszna jest decyzja o czasowym wstrzymaniu komunikacji między miastami, jak również na temat szczegółowych zasad oraz czasu trwania narodowej kwarantanny. W opublikowanym na łamach „Gazety Polskiej” komunikacie czytamy:
Wieści o chorobie zwanej cholera morbus, które od niejakiego czasu u publiczności rozchodzić się zaczynają, spowodowały komissję rządową spraw wewnętrznych i policji do przełożenia następujących pytań radzie ogólnej lekarskiej na posiedzeniu w dniu 13 b.m. odbytem: 1) Czy przecięcie wszelkiej komunikacji jest potrzebnem? 2) Jakie mają być przedsięwzięte środki ostrożności? 3) W jaki sposób ma być urządzoną i jak długo ma trwać kwarantanna? 4) Jaka ma być zachowana ostrożność s przepuszczaniu produktów, potrzeb wojennych, papierów itp.? 5) Czyby nie wypadało, aby natychmiast deputacja z lekarzy na miejsce gdzie się zjawić miała cholera wyjechała?[3]
W odpowiedzi na te pytania, gubernator m.st. Warszawy, generał Jan Stefan Krukowiecki ogłosił, że:
cholera mobus bez żadnej wątpliwości daje się spostrzegać w wojsku nieprzyjacielskiem. Ta wiadomość nakazała mi użyć natychmiast wszystkich sposobów w mojej mocy będących do odwórcenia choćby najmniejszej obawy. Jeńcy odbywać będą ścisłą kwarantannę na urządzonych w tym celu obozowiskach przed Pragą. Komunikacja więc z tamtą okolicą nie może odtąd być inna prócz tej jaką urządziły rozkazy przeze mnie wydane. Będę się starał pogodzić te czasowe środki bezpieczeństwa z ciągłą potrzebą nieprzerwania na chwilę związków pomiędzy stolicą a wojskami naszemi. Niechaj obywatele i mieszkańcy co do stanu zdrowia miasta Warszawy, oddalą wszelką obawę; ręczy za to troskliwość moja, wspierana całą usilnością, światłem i staraniami władz […][4]
Mimo znacznego postępu medycyny, przez pierwsze pół wieku panowania epidemii cholery, która powracała regularnymi falami, lekarze nie wiedzieli w jaki sposób skutecznie z nią walczyć. Ograniczano się więc jedynie do zamykania chorych w specjalnych izolatoriach oraz zasypywania ciał zmarłych gaszonym wapnem. Ubogich mieszkańców grzebano w tzw. dołach cholerycznych, najczęściej w bezimiennych zbiorowych mogiłach poza murami cmentarza. Zamożniejszych obywateli chowano natomiast w specjalnych kwaterach, tworzonych m.in. na Cmentarzu Bródnowskim, a także na Powązkach, obok VI bramy.
/ / /
Warszawa to miasto niezwyciężone. Przez wieki była grabiona, palona, równana z ziemią, wymazywana z map, nie oszczędzały jej także liczne choroby i epidemie. Za każdym razem jednak miasto i jego dzielni mieszkańcy byli w stanie podźwignąć się z największych katastrof. Nie bez powodu 9 listopada 1939 r., decyzją naczelnego wodza, generała Władysława Sikorskiego, do herbu Warszawy została dodana dewiza Semper Invicta, czyli Zawsze Niezwyciężona, a także order Virtuti Militari. O wyjątkowym harcie ducha i szczególnej odwadze warszawiaków świadczyć może choćby przyswojenie samego słowa „morowy”. W stołecznej gwarze często można usłyszeć to określenie, odnoszące się do człowieka dzielnego, niezłomnego, porządnego i godnego uznania. Wszyscy znamy fragment powstańczej piosenki Pałacyk Michla, gdzie Każdy chłopaczek chce być ranny […] sanitariuszki – morowe panny, czy sienkiewiczowskie wszystko rycerze na schwał i chłopy morowe. Ze wszelkich dziejowych nieszczęść warszawiacy na ogół wychodzili mniej lub bardziej obronną ręką. Czy poradzimy sobie również z koronawirusem, czas pokaże. Historia uczy, że ważną rolę w walce z każdym kolejnym wrogiem odgrywała rozwaga i solidarność, a z tym czasem bywa różnie…
Łukasz Ratajczak, Gabinet Rękopisów BUW
Bibliografia:
Konarski, K.: Warszawa w pierwszym jej stołecznym okresie, Warszawa 1970
(BUW Magazyn 337719)
Karpiński, A.: W walce z niewidzialnym wrogiem. Epidemie chorób zakaźnych w Rzeczypospolitej w XVI-XVIII wieku i ich następstwa demograficzne, społeczno-ekonomiczne i polityczne, Warszawa 2000
(BUW Wolny Dostęp RA650.6.P6 K37)
Łysakowski, M.: Medycyna i lekarze dawnej Warszawy, Warszawa 1981 (BUW Magazyn 499636)
Malcz, W.: O cholerze indyjskiéj epidemicznej, Warszawa 1831 https://crispa.uw.edu.pl/object/files/411967
Wrzesiński, S.: Epidemie w dawnej Polsce, Zakrzewo 2011
(BUW Wolny Dostęp RA650.6.P6 W79 2011)
Wrzesiński, S.: Oddech śmierci. Życie codzienne podczas epidemii, Kraków 2008
(BUW Wolny Dostęp RA649 .W78 2008)
Przypisy:
[1] Umiastowski, P. Nauka O Morowym Powietrzu Na Czwory Xięgi Rozlozona […] Kraków 1591, str. 27-30 https://www.dbc.wroc.pl/dlibra/publication/12212/
[2] F. Giedroyć, Mór w Polsce w wiekach ubiegłych. Zarys historyczny, Warszawa 1899, s. 109. (BUW Magazyn T.1549) Wersja cyfrowa http://bc.wbp.lublin.pl/publication/9007
[3] Gazeta Polska. (1831) nr 101, Warszawa 1831 s. 1 https://crispa.uw.edu.pl/object/files/399134
[4] Tamże, s.1-2
Wspanialy tekst! Dziekuje!
Znalazlam go poszukujac odpowiedzi na pytanie ktora epidemia sklonila mieszkancow do postawienia figury Sw. Barbary z prosba o “oddalenie precz morowego powietrza”.