Rzadko można wskazać, co do minuty taki punkt, kiedy to w dziejach danej społeczności przestaje obowiązywać pewne tabu, a tak stało się 8 stycznia tego roku o godz. 12.00, kiedy do księgarń niemieckich trafiło (raczej potencjalnie) wznowienie Mein Kampf Adolfa Hitlera – napisał Mark Simon we Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung z 10 stycznia w felietonie Ist Hitler nun endlich erledigt? (Czy Hitler jest w końcu załatwiony?). 1966 stronicowe wydanie krytyczne zostało przygotowane przez monachijski Instytut Historyczny (Institut für Zeitgeschichte). Opatrzono je 3,5 tys. przypisów i pomieszczono w dwóch szarych tomach.
Mein Kampf nigdy nie znikął zupełnie z obiegu antykwarycznego, bo formalnie też nigdy nie został zakazany. Według historyków to nie „dzieło” Hitlera przysporzyło nazizmowi zwolenników, ale sukcesy nazistów uczyniły z niego bestseller, który osiągnął łączny nakład ok. 12,4 mln. egzemplarzy. Prawie każde niemieckie gospodarstwo domowe dysponowało egzemplarzem, który naturalnie wraz z upadkiem Rzeszy był zapobiegliwie niszczony tak, jak i konterfekty Führera, dekorujące pielesze domowe porządnego Niemca.
Moment ukazania się tej krytycznej edycji nie jest przypadkowy: zostały uwolnione prawa autorskie, będące przez 70 lat w posiadaniu Bawarii. Historycy antycypując dylematy i obawy tej chwili, prace nad opracowaniem podjęli odpowiednio wcześniej, a towarzysząca im dyskusja była i jest bardzo ożywiona. Unieszkodliwienie tego tekstu poprzez „zasieki” z drobiazgowych przypisów demaskujących ignorancję, manipulację i kłamstwa Adolfa Hitlera, konfabulującego nie tylko na temat własnej biografii, było zdaniem dyrektora Instytutu Historycznego – Andreasa Wirschinga jedynym rozsądnym przygotowaniem Mein Kampf na wydawniczą rzeczywistość od 2016 roku. Największego zagrożenia upatrywano w lekturze tego tekstu przez niewyrobionego intelektualnie, zindoktrynalizowanego czytelnika.
Wielkim zwolennikiem takiej formy wznowienia był sir Ian Kershaw – autor monumentalnej biografii Hitlera. Protestował zaś m.in. Jeremy Adler, brytyjski pisarz, znawca literatury niemieckiej, twierdzący, że Mein Kampf jest symbolem „absolutnego zła” i jakiekolwiek prace nad nim powinny być zakazane. Przeciwnicy zwracają uwagę m.in. na zagrożenie związane z redukcją przyczyn holokaustu i generalnie zbrodni nazistowskich do figury Adolfa Hitlera i jego książki.
Warto na marginesie zauważyć, że w istocie figura Hitlera latami poddawana sekcjom historycznym, w zbanalizowanej wersji zaczęła istnieć w niemieckiej kulturze masowej, a to za sprawą m.in. debiutanckiej książki Timura Vermesa Er ist wieder da (On powrócił), goszczącej na liście bestsellerów Der Spiegel, w międzyczasie zekranizowanej, gdzie Hitler budzi się na berlińskim skwerze 30 sierpnia 2011 roku i przeżywa perypetie w Niemczech Angeli Merkel. Parodiował Hitlera jak wiemy już Charlie Chaplin, ale początek XXI wieku to dla Niemców skomplikowany czas, a i zwolenników silnie prawicowej PEGIDy (Patriotische Europäer gegen die Islamisierung des Abendlandes) przybywa, nie mówiąc o landach, gdzie partie o jawnych sympatiach nacjonalistycznych trafiają do parlamentów krajowych.
Kiedy 9 stycznia przed wyjazdem z Monachium zajrzałam do dużej księgarni w centrum miasta nie znalazłam Mein Kampf na półkach. Zapytana ekspedientka odesłała mnie na stronę internetową, informując, że jej sieć księgarska nie będzie wprowadzała książki do sprzedaży bezpośredniej, bo ten tytuł nie rokuje sukcesu komercyjnego. Nie użyła ani razu słów Mein Kampf Adolfa Hitlera – przypomina to trochę określenie „tego, którego imienia nie można wypowiadać”, a próby otoczenia oryginalnego tekstu Hitlera częstokołem komentarzy (niemieckie doniesienia prasowe używają militarystycznego czasownika umzingeln), magiczne zaklinanie. Czy rzeczywiście da się jednego dnia unieważnić półwieczne tabu?
Agnieszka Kościelniak-Osiak