Babcie, jak wiadomo, ma się co najmniej dwie.
Jedna miała potężną (w oczach pięcioletniego dzieciaka) biblioteczkę domową i uczyła w szkole podstawowej. Do tej biblioteki i babci jeszcze kiedyś wrócę.
Druga wraz z dziadkiem prowadziła niewielkie gospodarstwo rolne.
U pierwszej rewelacyjnie spędzało się ferie zimowe. Wraz z kolejnymi tytułami z babcinej półki pożerałam wielkie kawały sernika i ciasta drożdżowego, przeważnie w kuchni, gdzie rezydował kot rozparty na radioodbiorniku Unitra i panowało miłe ciepło, zaś od czasu do czasu wyskakiwałam na sanki na znajdującą się nieopodal leśną górę. U drugiej niemniej rewelacyjnie spędzało się wakacje z uwagi na mnogość interesujących zajęć w gospodarstwie, ogrodzie i na polu oraz pobliską płytką rzeczkę, w której można było się taplać, ile dusza zapragnie. Książek u drugiej babci za wiele nie było, ale latem pomimo bardzo długiego dnia i tak nie było czasu na lekturę.
Czasem jednak dzień był bardzo deszczowy.
Gdy ukończyłam patrol wszystkich moich ulubionych miejsc zadaszonych, wygłaskałam króliki, zebrałam jajka z kurnika, obejrzałam, jak babcia robi z mleka biały ser, a dziadek w swoim stolarskim warsztacie nadaje ostatnie szlify zamówionemu przez sąsiada bujanemu fotelowi oraz po raz trzeci przeczytałam wszystko, co się dało, łącznie ze starymi gazetami, zgodnie ze słowami piosenki Kabaretu Starszych Panów zaczęłam się nudzić.
Na początku umiarkowanie, a potem z każdym kwadransem coraz mocniej.
Zabrałam więc po kryjomu latarkę i poszłam eksplorować rejony zakazane, czyli strych.
Włażenie na strych było zakazane z uwagi na niebezpieczeństwo. Strych był pozbawiony oświetlenia i dostępny wyłącznie za pomocą chwiejnej drabiny ze spiżarki ukrytej na pięterku zamieszkanym przez prababcię i praciotkę (ok, może nie ma kogoś takiego jak praciotka, ale dokładne koligacje rodzinne wiekowej ciotki dzielącej pięterko z prababcią nie były mi wtedy znane). W spiżarce bywałam czasem z babcią po słoiki z kompotem, lecz ze strychu była mi znana tylko tajemnicza drabina.
Z zapartym tchem wdrapałam się po drabinie z latarką w zębach, włączyłam ją i rozejrzałam się. Było ciemno. W ciemnościach majaczyło kilka pudeł. W pudłach były jakieś ubrania (nieciekawe), garnki i talerze (umiarkowanie ciekawe) i książki (ooooo…)
Książek było kilkanaście, ale w chwili, gdy wyjmowałam z pudła pierwszą z nich, moich uszu dobiegły nerwowe pokrzykiwania babci poszukującej latarki, a tym samym najprawdopodobniej mnie. W popłochu niemal zjechałam po drabinie z latarką nadal w zębach i zdobyczną książką pod pachą. Przebiegając obok lustra odkryłam, że jestem potężnie umorusana wieloletnim strychowym kurzem i wyhamowałam w samą porę w przedpokoju, gdzie panował lekki półmrok, a zatem była szansa, że babcia nie odkryje mojego świeżo nabytego makijażu.
– Gdzie byłaś z tą latarką? – zainteresowała się babcia.
– Prababci szydełko wpadło pod łóżko – zełgałam sprawnie. Babcia łypnęła na mnie podejrzliwie, odebrałam mi latarkę i ruszyła do piwnicy. Przyciśnięta kurczowo do mojego boku książka pozostała niezauważona.
Umyłam czarne od kurzu ręce, powstrzymałam chęć umycia książki, równie czarnej i zasiadłam do czytania.
Książka była niewielka i nie miała okładki. Jak ją postradała, pozostawało tajemnicą.
Najważniejsze jednak było to, że znalazłam coś do czytania.
Na zakurzonej, sfatygowanej stronie tytułowej widniały słowa WYPRAWA KON-TIKI.
Bywa, że ni stąd, ni zowąd znajdujemy się w przedziwnych sytuacjach i kiedy tkwimy już w nich po uszy, ze zdumieniem zadajemy sobie pytanie, jak się to, u licha, stało.
Jeśli na przykład wypływam tratwą z papugą i pięcioma kolegami na ocean, wcześniej czy później, obudziwszy się pewnego ranka może nieco bardziej wypoczęty niż zwykle, zaczynam rozmyślać.
I jednego z takich dni notowałem w mokrym od rosy dzienniku okrętowym:„17 maja. Ocean wzburzony. Pomyślny wiatr. Jestem dzisiaj kokiem. Znalazłem na pokładzie siedem ryb latających, na dachu kajuty mątwę, a w śpiworze Torsteina coś kompletnie nieznanego…”
Ołówek znieruchomiał. (…)
Spojrzałem w lewo: potężne błękitne wody o spienionych, toczących się jedna za drugą falach, ścigających wiecznie umykający horyzont. Spojrzałem w prawo: wnętrze ocienionej kajuty, a w niej brodate indywiduum, które, leżąc na plecach, czyta Goethego, roztropnie wsunąwszy palce stóp między listewki bambusowego dachu nieszczelnego szałasu – naszego wspólnego domu.– Bengt – odezwałem się, przeganiając papugę, która zamierzała usiąść na dzienniku – czy mógłbyś mi wyjaśnić, jak myśmy, do cholery, w to wdepnęli?
Tratwa.
Ocean.
Papuga.
O kurczę, kurczę, KURCZĘ…!!!
(Pobliska rzeczka sięgała nam, pięcioletnim grzdylom przeważnie do kostek i można nią było dopłynąć co najwyżej do pobliskiego młyna).
Wsiąkłam po uszy.
Zdobyczna zakurzona lektura ze strychu wiejskiego domu tego dnia zaszczepiła mi nieprzemijającą miłość do książek podróżniczych.
A tym samym chyba też do podróży. Chociaż pływać nadal nie potrafię.
Lepiej zaś późno niż wcale, zatem Szanowni Czytelnicy, zwłaszcza, jeśli dotąd nie żeglowaliście tratwą po oceanie, biegiem do półki.
Agnieszka Kasprzyk, Centrum NUKAT
Zdjęcie; Bartłomiej Karelin, ORZE
Warto zajrzeć:
Muzeum Kon-Tiki: http://www.kon-tiki.no/en/
Thor Heyerdahl: https://pl.wikipedia.org/wiki/Thor_Heyerdahl
Film Kon-Tiki (2012) http://www.imdb.com/title/tt1613750/
Mam i bardzo lubię tę książkę.
Mam nawet chyba to wydanie.
Dziękuję za artykuł 🙂
Zwykły niezwykły lub jak kto woli niezwykły zwykły zakurzony strych
i pieczątka na całe życie…cudne wspomnienie! a jednocześnie asumpt
do odkurzenia własnych książkowych wspomnień…