Zaczęło się od kalendarza ściennego. 4-letnia ja pamięta zdejmowanie go ze ściany każdego wieczora. Bajka na dobranoc znajdowała się na rewersie każdej planszy. W ciągu dnia wisiał nad łóżkiem otwarty zawsze na grudniu 1985. 4-letnią mnie w roku 1994 niespecjalnie ten fakt dziwił. 6-letnia ja, która znała się już prawie na liczbach, uznała, że od stycznia 1986 rodzina Kaniów przestała inwestować w kalendarze ścienne i z lenistwa nigdy nie zdjęła ze ściany ostatniego. Jednak nie o grudzień i nie o 1985 rok chodziło, a o ilustrację.
W latach 90. transformacja dotyka rynku książki dziecięcej. Na regale każdego szanującego się dziecka oraz na witrynkach kiosków RUCH-u królują miniaturowe Egmonty z przedrukami screenów animacji złotej ery Disneya na skupowanych masowo zagranicznych licencjach. Mój regał książkowy nie wyróżnia się pod tym względem. Z jednym wyjątkiem. O ile noszenie donaszanie T-shirtów z kalkomanią Arnolda Schwarzeneggera i Guns N’ Roses należy do wad posiadania dużo starszego rodzeństwa, o tyle dziedziczenie po nim biblioteki niemal zawsze należy zaliczyć do zalet. Gdy proporcje całoszpaltowych ilustracji do krótkich linijek tekstu w Egmontach zaczynają nużyć, 7-letnia ja sięga po raz pierwszy po lity tekst. Prawdziwym jednak szokiem okazują się minimalistyczne ilustracje, których styl zaczyna być w moim pojęciu równoznaczny z inicjacją w „prawdziwe książki do czytania”.
19-letnia ja pakuje walizkę na studia. Uczę się, że na egzaminie wizualnym katedrę w Chartres od katedry w Reims rozpoznaje się po zaparkowanym na ulicy białym fiacie na slajdzie. Podobne pojęcie mam o moich ulubionych ilustratorach. Wiem, że Wilkonia, nawet, gdy nie tworzy w charakterystycznej akwareli, rozpoznaje się po nietoperzach, wszystkie ryby u Rechowicza mają ludzkie oczy, a Gaudasińską można rozpoznać po teksturze przypominającej tkaninę. Zanim jednak nauczą mnie na studiach, co na temat stylu odkryli przede mną w XIX wieku Wölfflin i Semper, odbieram w tamtych czasach najważniejszą lekcję ze wszystkich: w miastach studenckich są antykwariaty. A w antykwariatach nie ma nic tańszego niż niechciane książki dziecięce sprzed pół wieku, wystawione na próg w skrzynkach po bananach, po 2 zł za egzemplarz. Szybko okazuje się, że te same książki najchętniej wycofywane są z obiegu bibliotecznego i robią za brzydkie kaczątka wszelkich punktów bookcrossingowych, zaraz obok podręczników szkolnych i nieaktualnych poradników z PRL-u.
Z czasem zauważam, że moi ulubieni ilustratorzy mają wspólny mianownik. Odkrywam, że polska ilustracja trzyma wyjątkowo wysoki poziom na tle innych krajów (podobnie zauroczona jestem ilustracją czechosłowacką, o którą powoli zaczynam wzbogacać zbiory). W PRL status grafiki użytkowej, czy jakbyśmy wówczas powiedzieli: plastyki, był zgoła inny niż dziś, gdy często utożsamiamy ją z chałturą. Zaangażowani w twórczość praktyczną byli w PRL także czołowi artyści awangardowi tamtych czasów, wystarczy spojrzeć na artystyczną wszechstronność małżeństw Rechowiczów czy Themersonów. Wszyscy słyszeli o Polskiej Szkole Plakatu. Publicystycznych monografii dorabiają się m.in. ceramika, mozaika, meblarstwo czy typografia II RP. Sama przeżywam szok, gdy przy wizycie w domu rodzinnym, odkrywam, że moją Kaczkę dziwaczkę ilustrowała sama Franciszka Themerson. Zaczynam się powoli uczyć tego idiomu: unikalnej ekspresji, swobody formy, niepokojącego nastroju i modernistycznej odwagi, które charakteryzują w dużej mierze Polską Szkołę Ilustracji.
30-letnia ja może powiedzieć, że, co zaczęło się od niewinnego zbieractwa i czysto subiektywnego wyboru wydań według upodobań estetycznych, przerodziło się stopniowo w pełnowymiarowe hobby. Kolekcja rośnie powoli, choć systematycznie, od 10 lat. Liczy obecnie ok. 120 książek i ponad 60 ilustratorów. Z czasem zaczęła wyraźnie zawężać się do polskich lat 70. i 80., które obecnie stanowią ponad 70% mojej kolekcji. Wierna ulubieńcom z dzieciństwa, zaczynam dążyć do zgromadzenia pełnej kolekcji ilustrowanych przez nich książek, tworząc kolekcje autorskie, w tym niemal kompletne zbiory ilustracji Rechowicza i Boratyńskiego.
Współcześnie trwa renesans polskiej ilustracji książkowej, nie tylko w Polsce, ale na świecie: od sukcesów komercyjnych wydawnictwa Dwie Siostry na zachodzie (nagrodzonych m.in. w Bolonii w 2018 r.) po uwielbienie awangardowej Iwony Chmielewskiej w Korei. Coraz więcej współczesnych wydawców docenia i wznawia perły ilustracji książkowej. Dwie Siostry wydają serię „Mistrzowie Światowej Ilustracji”, Media Rodzina od lat wznawia książki ilustrowane przez Wilkonia, a Nasza Księgarnia wydaje w zbiorczych tomach reprinty niektórych swoich serii wydawanych w PRL-u, np. „Poczytaj mi mamo”. Powstaje sporo nowej literatury przedmiotu. Wielu kolekcjonerów prowadzi portale i blogi, dzieląc się znaleziskami. Do moich ulubionych należał zawieszony parę lat temu blog Hipopotam Studio, czyli duetu autorskiego Mizielińskich – ikony sukcesu współczesnej polskiej książki dziecięcej zagranicą (www.book.hipopotamstudio.pl). Fascynacja starą polską ilustracją książkową słynnych autorów „Map” pokazuje, że młode pokolenie odnosi sukcesy, wychowane właśnie na imaginarium Polskiej Szkoły Ilustracji, podobnie jak ich mentorzy wychowali się na Uniechowskim i Szancerze.
W ostatnim roku, w trakcie dłużących się pandemicznych wieczorów, kolekcja dorobiła się w końcu klucza alfabetycznego (oczywiście po ilustratorach). Powstał też wreszcie excelowy indeks. Kolejnym logicznym krokiem byłoby poddanie kolekcji digitalizacji w celu uwolnienia przestrzeni magazynowej, jakby powiedzieli moi koledzy bibliotekarze. Kiedy jednak biorę do ręki moje tanie wydania ze skrzynek po bananach, widzę wszystkie niedoskonałości: psychodeliczny kot 3D spogląda na mnie zezem wskutek przemieszczonych w druku matryc, jaskrawa błyskawica w kolorze czystej magenty przecina stronę tam, gdzie w drukarni zagiął się papier, przekreślona z rozmachem zielonym markerem pieczątka biblioteki publicznej w Lublińcu przebija na trzy kolejne strony, a obrysowane długopisem postacie przez niecierpliwe dziecko rujnują moje wydanie bajek Sztaudyngera. „Papier jest cierpliwy” nabiera zupełnie nowego znaczenia.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Kania, Oddział Projektów Celowych i Funduszy Zewnętrznych