University of Foreign Language Studies to taki college: z założenia przygotowuje przyszłych nauczycieli języków obcych i pracowników sektora turystyki. Marzeniem większości studentów jest zostanie przewodnikiem turystycznym, businesswoman lub flight attendant (teraz już nie mówi się stewardesa). Studia trwają cztery lata, absolwenci otrzymują dyplom licencjacki.
Na Wydziale Studiów Międzynarodowych, przy którym jestem afiliowana, egzaminy dyplomowe to język angielski oraz egzamin z wiedzy o Partii. Ten ostatni wymaga dużo większego przygotowania… W ramach ciekawostki wspomnę, że z kolei studenci I roku jadą obowiązkowo na miesięczny obóz przysposobienia wojskowego. Jakieś ślady komunizmu można, jak widać, znaleźć także w szkolnictwie wyższym.
Bo najważniejsze to znaleźć sposób
Na początku stycznia dostałam pierwsze zadania dydaktyczne – General English: przygotowanie studentów IV roku do końcowego egzaminu z angielskiego oraz (o zgrozo!) Vietnamese-English Translation Class – do tych zajęć dostałam nawet uroczy podręcznik, z którego zrozumiałam tylko angielskojęzyczną połowę. Musiałam znaleźć sposób na urozmaicenie zajęć: wymyśliłam, że studenci będą tłumaczyć dla mnie wietnamską codzienność: skserowałam menu pobliskiej kawiarni, obiecując właścicielce profesjonalne jego tłumaczenie na angielski, poprosiłam o uświadomienie mnie, jakie treści tzw. naklejek oferuje komunikator Viber w moim wietnamskim telefonie, wreszcie na warsztat poszły uliczne banery. To jest kolejna wietnamska specyfika – w miastach i na wsiach wiszą nad ulicami, na płotach i budynkach wielkie slogany. Duża część z nich to cytaty z dzieł Ho Chi Minha, inne to hasła propagandowe na różne okazje. Czasami przetłumaczenie ich na angielski było dla studentów pracą karkołomną, ale uśmialiśmy się przynajmniej, nie unikając dwuznaczności, np. kiedy, zirytowana redagowaniem kolejnej wersji jakiegoś sloganu, westchnęłam „But it doesn’t make sense!”, a jeden ze studentów odpowiedział „We think the same when we read it every day”. Takich językowych qui pro quo było więcej. Na innych zajęciach, podczas pracy grupowej, atmosfera zrobiła się kawiarniana: głośne rozmowy, śmiech, więc krzyknęłam „Hey, the party is over!”. Na co głos z sali: „Unfortunately, it’s not”. Małe 'p’ / duże 'p’, a jaka różnica!
Dzięki zajęciom dydaktycznym, w dalekim Wietnamie, doświadczyłam i zgłębiłam kolejne zagadnienie związane z edukacją informacyjną: information literacy in ESL (English as a Second Language) teaching. Tego w planach nie miałam, ale Wietnam zaskakuje mnie od początku. Mam materiał do kolejnych publikacji. A jest o czym pisać: np. jak oceniać i selekcjonować informacje w kraju, w którym co prawda jest ogromny rynek prasowy, ale nie ma przecież wolności słowa? Jak w takim kontekście uczyć o fałszywych wiadomościach (ang. fake news)?
Danang Gangnam Style…[1]
Pierwszy nauczycielski szok: wchodzę do sali na zajęcia, a wszyscy wstają i chórem mówią „Good morning teacher!”. Dwudziestolatkowie! Potem koleżanka powiedziała mi, że w Korei – Południowej dla uściślenia – jest jeszcze gorzej: studenci na powitanie wstają i wszyscy równo kłaniają się nauczycielowi w pas. No niestety, o czym przekonałam się później kilkukrotnie, studenci są często traktowani, ale i sami zachowują się, jak dzieci. Dlatego trudno im się przystosować do tzw. zachodniego stylu nauczania (innym powodem jest na pewno ogromna różnica między kulturą kolektywistyczną i indywidualistyczną, trudno sobie wyobrazić tę przepaść, trzeba tego doświadczyć). Kiedyś zapytałam „kiedy przestaje się was postrzegać jak niedorosłych?” „kiedy weźmiemy ślub”. No tak, przecież bez ślubu nie można żyć w tym kraju… A zaraz po ślubie dziecko, potem drugie. I koniec. Polityka rodzinna dopuszcza maksymalnie dwójkę dzieci u par, które pracują w sektorze rządowym. W Wietnamie nie ma czasu na fajne, młodzieżowe życie, z okresu bycia postrzeganym jako dziecko, przechodzi się do roli żony/męża/rodzica. Z drugiej strony, trochę trudno sobie wyobrazić hulaszcze życie w kulturze powściągliwości i w systemie politycznym, który wszystkich (przynajmniej w założeniu) trzyma krótko.
Kolejnym zaskoczeniem był styl zwracania się do mnie, per teacher. To językowa kalka z wietnamskiego stylu rozmowy z wykładowcami (wiet. Co – pani, nauczycielka, w zależności od kontekstu). Ale kiedy poprosiłam, żeby zwracali się do mnie po imieniu, po prostu Zuza, usłyszałam „okay JuJa”. Tu wypływa kolejny temat: wymowa. Wietnamski to język tonalny, nie ma w nim liczby mnogiej, nie ma niektórych dźwięków, np. 's’ czy 'z’, a wszystkie wyrazy są jednosylabowe (stąd częsty dwuczłonowy zapis mojego – krótkiego przecież jak na słowiańskie możliwości – imienia: Zu Za). Nie jest łatwo zrozumieć przeciętnego Wietnamczyka mówiącego po angielsku i nie jest łatwo ambitnym Wietnamczykom nauczyć się poprawnej wymowy.
Ale trzeba powiedzieć jasno: w Wietnamie „teacher” brzmi dumnie. Tytułowe pytanie „are you a teacher?” słyszę bardzo często. Na początku pobytu tłumaczyłam, że nie, nie jestem nauczycielką, tylko bibliotekarką, a w ogóle to przyjechałam tu na stypendium i realizuję projekt badawczy. Ale to było bez sensu, mało kto rozumiał takie niuanse. Gdzieś tak od lutego na pytanie „are you a teacher?” odpowiadam z dumą „I am!” i reakcja jest zawsze taka sama „wow!” połączone ze spojrzeniem pełnym szacunku. Edukacja w Wietnamie jest bardzo ceniona i postrzegana jako jedyna droga do awansu społecznego, a nauczyciele, zwłaszcza obcokrajowcy nauczający angielskiego, bardzo poważani. Angielski jest wprost nazywany kluczem czy drogą do kariery i właściwie każda prywatna szkoła językowa reklamuje się w takimi hasłami.
Na powyższych zdjęciach widać studentów 4. roku w mniej i bardziej oficjalnym wydaniu. Palce złożone w literę ‘V’ to w Azji typowy gest do zdjęcia. Oznacza radość, zabawę. Kolejna kulturowa różnica, tak szczególna zwłaszcza dla Polaków, prawda?
Wespół zespół, czyli moje doświadczenia z kolektywem
Jak już wspomniałam, Wietnam to podręcznikowy przykład kultury kolektywistycznej. W praktyce uniwersyteckiej przejawia się to np. zupełną bezzasadnością dawania podczas zajęć zadań indywidualnych, bo ZAWSZE będą rozwiązywane co najmniej w parach. Podobnie z wypowiedziami ustnymi: jak w polskiej podstawówce: delikwent/ka niby ma sam/a np. opisać po angielsku wyświetlone na tablicy zdjęcie, ale w praktyce cała klasa robi to z nią/nim, podrzucając potrzebne słowa czy frazy. Tego nie da się przewalczyć, taka kultura. Najbardziej doświadczyłam tego podczas końcowego, licencjackiego egzaminu z angielskiego, kiedy byłam egzaminatorką jego ustnej części. Egzaminowałam z koleżanką Wietnamką, studenci wchodzili parami, jednym z zadań była dyskusja. Jeden ze studentów zaprezentował się znakomicie, mówił bez większych błędów, ciekawie, z poczuciem humoru, wyluzowany, aż chciało się go słuchać po dwóch godzinach niedosłyszenia 's’. Dałam mu najwyższą notę. Ale, kiedy po egzaminie uzgadniałyśmy z koleżanką ostateczne noty, ona ostro zaoponowała przeciwko mojej ocenie, mówiąc, że chłopak był niekoleżeński, chciał się pokazać, nie pomagał podczas konwersacyjnej części egzaminu partnerce, której angielski był na dużo niższym poziomie. Dodała jeszcze, że ona wie, że w kulturze zachodniej każdy pracuje na siebie, ale tutaj wszyscy maja pracować wspólnie i sobie pomagać. No i tak sobie dyskutowałyśmy merytorycznie, powiedziałam, że nie odpuszczę. W końcu zadecydowałam, że podnoszę ocenę egzaminacyjnej partnerce studenta, kwitując „widzisz, jednak jakoś jej pomógł”.
Przyjemnych stron kolektywu też doświadczam. Jeszcze przed wyjazdem do Wietnamu postanowiłam, że wykorzystam mój pobyt stypendialny także na doskonalenie rosyjskiego. Założyłam, że na tutejszym wydziale rusycystyki pracują wykładowcy, którzy doktoraty robili na znamienitych moskiewskich fil- czy litfakach (ros. филологический / литературный факультет) i będę mogła zapisać się na jakiś prowadzony przez nich kurs lub opłacić indywidualne konwersacje. Intuicja mnie nie zawiodła. Wykładowcy tutejszej rusycystyki są świetni, poza umiejętnościami językowymi i dydaktycznymi, z Moskwy przywieźli także rosyjskie zwyczaje (zdecydowanie bliższe mi kulturowo niż wietnamskie) i mnóstwo pamiątek. Dlatego Katedra Rusycystyki to taka mała Moskwa: jest i samowar i matrioszki i dużo literatury. I rosyjska gościnność (chociaż akurat wietnamskiej też nie mam nic do zarzucenia). Ale wykładowcy są Wietnamczykami, więc silne kolektywne przyzwyczajenia zostały. Konwersować ze mną po rosyjsku zgodziła się prodziekan, nieodpłatnie, tzn. nie było w ogóle mowy o jakiejkolwiek zapłacie. Szybko jednak sensacyjna informacja o tym, że Polka chce uczyć się rosyjskiego od Wietnamczyków rozeszła się po Katedrze i teraz zazwyczaj jest tak, że nauczycieli mam co najmniej dwoje. Po prostu każdy chce mi pomóc. Podobnie jest na moim wydziale: kiedy jakiś student przejawia wybitne zdolności i chce np. przygotować się do egzaminu IELTS (dającego m.in. wstęp obcokrajowcom na anglosaskie uczelnie), zupełnie bezinteresownie pracuje z nim kilku wykładowców. Bo wspólna praca to podstawa, a dobra edukacja obywateli inwestycją w rozwój kraju.
Jak zostałam tutorką
Podczas jednego z wielu „coachingowo-rozwojowych” seminariów w których uczestniczyłam w trakcie mojego zeszłorocznego pobytu na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, usłyszałam myśl, która zapadła mi w pamięć: Once you are successful, help others achieve success. You will never be able to pay back people who helped you, but you can “pay forward” by helping others.
No i tak się złożyło, że okres przekazywania dalej mojej wiedzy i doświadczeń przypadł na pobyt w Wietnamie.
Pierwszego dnia prodziekan oznajmiła: „mam dla Ciebie dwoje studentów-asystentów”. Jak to? O co chodzi? Okazało się, że uznano, iż przyda mi się ktoś, kto będzie mi pomagał w codziennym życiu, przetłumaczy, pokaże fajne miejsca w Danang, wreszcie pomoże zwerbować respondentów do moich badań, a potem pomoże mi opracować dane. Założenie było takie, że oni pomagają mi we wszystkim, czego akurat potrzebuję (doskonaląc przy tym swój everyday English i obcując z przedstawicielką zachodniej kultury), a ja w zamian przygotowuję ich do egzaminu IELTS. No i tak już piąty miesiąc sobie kooperujemy (w kolektywie!), bardzo się zaprzyjaźniliśmy i na pewno nie są to już tylko relacje nauczyciel-student. Wiele się nauczyłam dzięki Nhung i Khanhowi. A oni regularnie doznają ze mną szoku kulturowego, kiedy proszę ich o pomoc w realizacji jakiegoś mojego pomysłu, który dalece wykracza poza przyjęte tu normy i jest w ich opinii szalony i bardzo zachodni. Dla zobrazowania: takie crazy ideas to dla Wietnamczyków np. wysyłanie dużej liczby pocztówek, kilkunastokilometrowa przejażdżka na rowerze czy spacer plażą, kiedy świeci słońce (opalona skóra szpeci, większość kosmetyków dla kobiet wabi napisami „snow white”, „swan white” lub „whitening effect”), a także dwudniowy wypad za miasto z plecakiem, transportem publicznym. No bo jak to tak? Żeby teacher tłukł się autobusem?!
Cdn.
Tekst i zdjęcia Zuza Wiorogórska, OUIS czyli
[1] Ten śródtytuł nawiązuje oczywiście do wielkiego hitu tzw. K-popu (ang. Korean pop) z 2012 r., Gangnam Style, wykonywanego przez koreańskiego performera Psy.
Dzięki Zuzo za wpis. Czuje się wywołana poniekąd do tablicy z tym „Gangnam Style”.
Dzięki tobie mogę sobie porównać kolektywne podejście do edukacji w Wietnamie i Korei Południowej.
Dla chętnych zgłębienia tematu „perypetii nauczycieli angielskiego” w Azji mogę polecić:
Zaproszenie na kimchi / Lena Świadek.
https://chamo.buw.uw.edu.pl/lib/item?id=chamo:676636&fromLocationLink=false&theme=system
A Czesi mówią: Pani Ucitelko!
🙂
Świetna relacja, z przyjemnością przeczytałam i czekam na kolejne! 🙂
Barzdo ciekawe cię czytać. Jeśli pozwolisz to będę komentował po rosyjsku.
Крайне было интересно читать. Как-будто вернулся во Вьетнам. Правда жаль, что для меня места не нашлось, но, видимо, на то есть свои причины. Так или иначе, вьетнамское общество крайне не едино. Разделения проходят не только по их собственным взглядам на вещи, а в большей степени по географическому принципу, где именно вьетнамцы были рождены и проживают на настоящий момент.
Też czakam na kolejnę cześć. Powodzenia!