Odkąd sięgam pamięcią, moje życie toczyło się w bibliotekach. Domowych, publicznych, szkolnych, uczelnianych… Wiele czasu spędziłem wśród zgromadzonych w nich książek. To, co łączy je wszystkie, to poruszona wyobraźnią świadomość kryjących się w nich możliwości.
///
Gdy słyszę słowo biblioteka, często myślę o Bibliotece Babel. Opowiadanie Jorge Luisa Borgesa, opublikowane po raz pierwszy w 1941 roku, opisuje miejsce, w którym wszystkie książki, jakie kiedykolwiek napisano, jak i te, które nigdy nie istniały, sąsiadują obok siebie w nieskończonej liczbie kombinacji. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo podoba mi się ta idea. Ten bibliofilski zawrót głowy, który wywołuje…
Przypomina mi pierwsze spotkania z książkami w moim rodzinnym domu i bibliotekę, która powstała na długo przed tym, zanim jeszcze przyszedłem na świat. Niemal każdy centymetr kwadratowy naszego mieszkania wypełniały półki z książkami, które ciągnęły się od podłogi do sufitu. Pamiętam, że gdy jeszcze nie umiałem czytać, lubiłem wyciągać tomy stojące w zasięgu moich dziecięcych rąk i wpatrywać się z zachwytem w ich okładki. Pan Twardowski na kominie dachu w Czupidłowie, groźna królowa śniegu, jadąca saniami zaprzężonymi w parę śnieżnobiałych koni… Nie wiedziałem jeszcze kim są te postacie, ale wówczas nie miało to dla mnie znaczenia.
Cały ten skarbiec stał przede mną otworem i mogłem z niego brać wszystko, na co tylko miałem ochotę. Po rodzicach zostały lektury z ich dzieciństwa: komplet Klubu 7 Przygód, Verne, Szklarski, Cooper, Caroll, Lewis, Bahdaj, Ożogowska, Niziurski, Szelburg-Zarembina, Brzechwa, Sienkiewicz… Lubię powtarzać, że wychowałem się w domu pełnym książek i miłości do nich. Wiele z nich zajmuje dziś moje własne półki, lub pozostało we wdzięcznej pamięci. Dziedzictwo mojej pierwszej biblioteki…
Każda biblioteka jest Biblioteką Babel, dopóki nie odblokujemy chroniącego jej kodu dostępu
Wolny, niczym nieograniczony dostęp do półek… Moi rodzice byli pierwszymi właścicielami biblioteki, którzy udzielili mi przywileju korzystania z niej. W podstawówce było podobnie, choć całkiem możliwe, że inni uczniowie rzadko wtedy dostępowali tego zaszczytu i byli wpuszczani między regały. Gdy byłem w jednej z młodszych klas, bibliotekarka podsunęła mi szczególnie grubą książkę. Dziś nie pamiętam już jej tytułu, ale z pewnością była to moja pierwsza „dorosła” lektura. Zabrałem ją do domu i po zdjęciu szarego, pakowego papieru, zacząłem ją intensywnie badać: jej brązowe okładki z płótna i linijkę po linijce drobnego druku, kaskadowo spływającego po każdej stronie jak rzeka. Nie wydaje mi się, żebym wiele z niej zrozumiał, ale dla mnie liczyło się wtedy coś innego: sam fakt jej posiadania oraz wypełniający ją ogrom możliwości. Tak, znowu to słowo, ale czy to nie jest właśnie to, co przede wszystkim mają nam do zaoferowania biblioteki? Szansę wyruszenia w podróż w nieznane… To był klucz do niezwykłej przygody, drzwi do innego świata… Po raz pierwszy pomyślałem o książce jako niekończącym się terytorium wyobraźni. Zdałem sobie sprawę, że wrażenie ucieczki, które czułem podczas czytania, było w pewnym sensie fizyczne.
Konfrontacja z tamtą książką sprawiła, że nagle poczułem się nieco zagubiony. Podobnie zacząłem czuć się podczas następnych wizyt w szkolnej bibliotece. Wcześniej towarzyszyło im pewne nieuchwytne uczucie tajemnicy, przygody i zagadki czekającej na mnie na półkach. Teraz zacząłem inaczej spoglądać na długie rzędy książek, uporządkowanych według dziesiętnej klasyfikacji Deweya – tajemniczego języka, którego jeszcze wówczas nie rozumiałem.
Kilka lat później siedziałem w tej samej bibliotece, która nagle przeistoczyła się dla mnie w bezpieczne schronienie przed zgiełkiem szkolnego korytarza i prześladującymi mnie kolegami. Wiele razy czułem przebywając w niej, jakbym się zgubił, jakbym odwiedzał nieznane mi terytorium i poznawał panujące tam obce zwyczaje, a zarazem jakbym wracał do domu.
Jak mogło być inaczej? Kiedy miałem osiem czy dziewięć lat, moja mama zapisała mnie do biblioteki dla dzieci, mieszczącej się kilka ulic od domu, w którym mieszkałem. Nie spędzaliśmy wtedy wspólnie zbyt wiele czasu, ale spacer i wizyta w bibliotece w piątkowe popołudnie na długi czas stały się naszą tradycją. Pamiętam sukna i zapach wypastowanej podłogi, duży stół z wyłożonym Światem Młodych, Płomyczkiem i Morzem, ręcznie wypełniane karty książki i czytelnika, uporządkowanie w plastikowych okładkach. I znowu towarzyszące temu wszystkiemu uczucie: możliwość. Szansa spędzenia leniwego popołudnia w bezpiecznym, pachnącym starym papierem i kurzem miejscu, niespiesznie płynącego czasu, gęstego jak miodowe światło padające z okien i dalekiego oddechu ruchliwej ulicy.
To był czas, kiedy wręcz pochłaniałem książki. Kiedy wracałem do domu, zajmowałem wygodny, choć nieco już zapadły fotel w moim pokoju i świat przestawał dla mnie istnieć. W tornistrze zawsze miałem jakąś powieść, dla której bez wahania kradłem czas, niekiedy nawet na lekcjach. Biblioteka była dla mnie sanktuarium i labiryntem, w którym mogłem się zgubić, a także zostać odnalezionym. W podobny sposób zacząłem myśleć o innych bibliotekach: tej niewielkiej i w gruncie rzeczy trochę obskurnej biblioteczce w liceum i onieśmielającym studentów „starym BUWie”. A później, gdy już zacząłem pracę i popołudnia spędzałem nad książkami poświęconymi historii polskiej filozofii, jednymi z tych, które miałem nadzieję kiedyś odnaleźć na wszystkich tych półkach, we wszystkich tych bibliotekach. To, o czym marzyłem będąc dzieckiem i co później wydawało się być daleko poza moimi możliwościami, z czasem stało się sposobem na życie.
Możliwości. One właśnie, według Borgesa, tkwią głęboko u podstaw każdej biblioteki, są przez nie prowokowane. Każda biblioteka jest Biblioteką Babel, dopóki nie zrozumiemy i nie odblokujemy chroniącego jej kodu dostępu. Nawet wtedy, gdy od szkolnej bibliotekarki dostałem niezrozumiałą i wtedy jeszcze zbyt trudną dla mnie książkę, której nie byłem w stanie przeczytać, ponieważ możliwości jakich doświadczamy, są zawsze większe niż jesteśmy w stanie przyjąć.
Istnieje strona internetowa o nazwie Biblioteka Babel, która powoli urzeczywistnia to, co u Borgesa pozostawało jedynie w sferze literackiej fikcji: wirtualną bibliotekę, wolną od fizycznych ograniczeń, w której przypadkowe zbiorowisko liter i symboli tworzy swoistą kakofonię sensu i nonsensu, nakładającą się i wzajemnie przeplatającą. Wszechświat (który inni nazywają Biblioteką). Czytając pierwsze słowa opowiadania Borgesa myślę o półkach w nieistniejącym już mieszkaniu mojego dzieciństwa, o książce w szarym papierze, którą dostałem od szkolnej bibliotekarki. Przypominam sobie wszystkie biblioteki, które kiedyś odwiedziłem, a także własne nieśmiałe próby literackie. Biblioteka jest nieograniczona i periodyczna [1], twierdzi Borges – i oczywiście ma rację.
Łukasz Ratajczak (Gabinet Rękopisów BUW)
Przypisy:
[1] Borges, Jorge Luis Fikcje. Warszawa 1972 r. [BUW Wolny Dostęp PQ7797.B635 F5165]