Do Rumunii trafiłam dzięki programowi Erasmus+. To był mój pierwszy tego typu wyjazd. Jako, że najtańsze były loty z przesiadką, podróż przez Brukselę zajęła mi prawie cały dzień. Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie już w samolocie – nigdy wcześniej nie spotkałam się z klaskaniem po lądowaniu. Nie wiem czy był to przypadek czy też zwyczaj Rumunów. Lotnisko w Timisoarze było rzeczywiście małe, ale to nie stolica. Bezproblemowo zamówiłam Ubera, który w 20 minut dowiózł mnie do hotelu. Po drodze oglądałam miasto – dość brudne, szare, zaniedbane. Hotel, w którym odbywało się moje szkolenie i w którym miałam zarezerwowany pokój, znajdował się blisko centrum miasta, wystarczyło minąć nowoczesne bezimienne biurowce i tory kolejowe. Tego samego dnia wybrałam się na spacer po zabytkowym centrum. Zobaczyłam sporo zaniedbanych kamienic przy uliczkach wychodzących na przyjemne, nasłonecznione place, gdzie mieszkańcy spędzali ciepły czerwcowy wieczór.
Następnego dnia spotkałam się z innymi uczestnikami programu. Prowadzące opowiedziały o kursie, o swojej uczelni oraz o całej Rumunii. Celem szkolenia zatytułowanego “Creativity and problem solving” było przekazanie uczestnikom wiedzy na temat rozwiązywania problemów w miejscu pracy i przetrenowanie umiejętności potrzebnych do opracowania kreatywnych ich rozwiązań. Były burze mózgów, dyskusje, studia przypadków i ćwiczenia na hipotetycznych scenariuszach.
European Academy of Innovation w Timisoarze zajmuje się szkoleniem kadry akademickiej w ramach programu Erasmus głównie z umiejętności miękkich. Trenerzy wywodzą się z uczelni wyższych i z sektora prywatnego. Jak mówią o sobie „dzielą się wiedzą ekspercką i wspierają rozwój umiejętności potrzebnych społeczności akademickiej w zmieniającym się świecie”.
Gdy przyszła kolej na prezentacje kursantów, już po kilku minutach zdążyłam zapomnieć kto jest z jakiego uniwersytetu i czym jego uczelnia się wyróżnia. Uczestnicy przyjechali z kilkunastu instytucji z całego świata, m.in.: z Austrii, Wielkiej Brytanii, Bułgarii, Niemiec. Każdy dzień był zorganizowany według tego samego porządku: prezentacje i warsztaty poranne, wspólny lunch w hotelowym lobby i druga część zajęć do godziny 15.
Pod koniec każdego dnia chętni umawiali się na wspólne wieczorne wyjście. Nie wszyscy jednak mieli ochotę spacerować w trzydziestostopniowym upale, który trzymał aż do wieczora.
W porównaniu z różnymi kursami i warsztatami, w których wcześniej uczestniczyłam, te były naprawdę wciągające. Najważniejszą dla mnie lekcją było wzięcie udziału w kursie prowadzonym całkowicie w języku angielskim. Początkowo nadążanie za treścią było dla mnie wyzwaniem, w kolejnych dniach jednak rozruszałam swój język tak, by móc brać udział w dyskusjach na równi z innymi. Były to w końcu zajęcia z kreatywności i rozwiązywania problemów 🙂
Oddech przyniosła środa – środkowy dzień naszego kursu – na którą zaplanowano całodzienne zwiedzanie. Zobaczyliśmy każdy zakątek zabytkowej części miasta, poznaliśmy główne place i “dotknęliśmy” historii Rumunii. Państwo to, jak inne z dawnego bloku radzieckiego, podjęło w pewnym momencie decyzję o uwolnieniu się od komunistycznego reżimu, a krwawa rewolucja zaczęła się właśnie w Timisoarze, z czego jej mieszkańcy są niesamowicie dumni. Z prywatnych środków utrzymują muzeum rewolucji, które przypomina połączenie prl-owskiej sali lekcyjnej z rozwieszonymi tablicami edukacyjnymi i sypiącym się sufitem z nowoczesnym muzeum sztuki. Rewolucja 1989 była dla mieszkańców na tyle ważna, że sprowadzili do siebie kawałek muru berlińskiego, który można podziwiać przed wejściem do muzeum.
Myślę, że można spokojnie powiedzieć, że Rumunia jest kilka lat w tyle za Polską pod względem inwestowania w turystykę. Zabytki są w większości zaniedbane (a nawet zrujnowane) i brakuje pomysłów na przyciągnięcie turystów. Odnowione budynki stoją obok opuszczonych, a pomiędzy zabudowaniami z XX wieku kryją się nowoczesne, przeszklone centra, zaspakajające potrzeby codziennego życia – pracę, czas wolny i mieszkanie.
Każdego dnia zaglądaliśmy do jakiejś knajpy, by znaleźć orzeźwienie i lokalne smakołyki. Pod względem kuchni Rumunia nie różni się od innych bałkańskich krajów – na talerzach przeważa mięso, do którego serwowana jest mamałyga (potrawa z mąki kukurydzianej, wyglądem i smakiem przypominająca puree ziemniaczane) oraz trochę warzyw, z przewagą papryki i ogórka. Tak też wyglądała tradycyjna rumuńska kolacja, przygotowana przez naszych gospodarzy, na której do mięs obficie polewane było wino.
Choć z Timisoary do zamku Drakuli jest ponad 400 kilometrów, nie może dziwić obecność najsłynniejszego wampira na każdym kroku. Jest on jednym z najbardziej znanych symboli Rumunii. Sklepy z pamiątkami obfitują w wampiryczne symbole, a Drakula pojawił się nawet na naszych zajęciach w bardzo ciekawym ćwiczeniu.
Jeśli miałabym podsumować swój Erasmus w jednym zdaniu, to powiedziałabym, że był to czas rozmów. Pierwszy raz miałam możliwość wzięcia udziału w szkoleniu prowadzonym całkowicie po angielsku, po którym spędzałam czas z ludźmi, z którymi również mogłam się porozumiewać wyłącznie w tym języku. Było to z pewnością dla mnie wyzwanie, ale cieszę się, że się je podjęłam, gdyż poznałam tam naprawdę ciekawe osoby, a na wiele znanych mi dotąd rzeczy mogłam spojrzeć przez pryzmat innych kultur. Nie brakowało nam czasu i chęci do rozmów, wymiany doświadczeń związanych z pracą na różnych uniwersytetach i życiem codziennym, tak różnym w każdym kraju. Każdy chętnie dzielił się tym, co przywiózł ze swojego kraju (nie tylko lokalnymi słodyczami na ostatniej wspólnej przerwie kawowej) – różnym podejściem do wyzwań, rozwiązywania problemów, pracy w grupie. Dopiero ten wyjazd uświadomił mi, na jak wiele sposobów można podchodzić do jednego tematu.
Gabriela Pawlak, Oddział Udostępniania
Bardzo ciekawy wpis. Właśnie się wybieram do Rumunii co prawda nie na Erasmusa, ale na dłuższą wyprawę kamperem 🙂