Amoz Oz (1939- ): Opowieść o miłości i mroku. Powieść autobiograficzna, z hebr. przeł. Leszek Kwiatkowski, Warszawa: Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, 2005, 598 [1] s. (BUW Klasyfikacja WD: PJ5054.O9 Z47165 2005)
Powieść izraelskiego pisarza, który jako ośmioletni chłopiec marzył, że jak dorośnie to chciałby zostać książką, nie pisarzem a właśnie książką. Dlaczego warto czytać Amosa Oza, a zwłaszcza tę powieść. Po pierwsze jest gruba więc starcza na długo, po drugie, momentami tak zabawna, że nie można powstrzymać śmiechu – dobra dla tych co muszą przebywać sami z sobą i wtedy można śmiać się głośno bez tłumaczenia się z jakiego powodu się śmiejemy, ale można też czytać głośno z domownikami w różnym wieku (przynajmniej niektóre jej fragmenty), a nawet wprowadzić w czyn opisane zdarzenie, czy to we własnym ogrodzie (o ile ktoś go ma) lub na balkonie, zapewne ze znacznie lepszym skutkiem niż autor i jego ojciec.
Oto fragment z rozdz. XXXII (s. 268-277) opisujący próbę założenia ogrodu warzywnego w Jerozolimie, chociaż Żadna rodzina przy ulicy Amosa nie miała łopaty, kilofa, szpadla ani wideł. Nawet motyki czy grabi […] :
W sobotę, bladym świtem, kiedy mama jeszcze smacznie spała […], zakradliśmy się obaj na podwórko, ubrani w białe podkoszulki oraz krótkie spodnie w kolorze khaki, chudzi, o cherlawych klatkach piersiowych i bladzi jak dwie kartki papieru – mieszczuchy aż po czubki cienkich palców, ale porządnie zabezpieczeni grubą warstwą kremu […]
Ojciec szedł przodem: w półbutach, uzbrojony w młotek, śrubokręt, widelec z kuchni, zwój sznurka oraz pusty worek jutowy, a także nóż, który zabrał ze swojego biurka, taki do papieru. Ja maszerowałem za nim, pełen entuzjazmu, rozgorączkowany, ogarnięty radosnym rolniczym zapałem, niosąc w ręku butelkę z wodą i dwie szklanki oraz małą apteczkę zawierającą plaster, ampułkę jodyny z patyczkiem do smarowania, kawałek gazy i bandaż – pierwszą pomoc w razie nieszczęścia.
Najpierw tata uniósł nóż do papieru, uroczyście, tak jakby wytyczał właśnie bieg historii, ustanawiał granice narodów, po czym wyrysował na piasku cztery linie. W ten sposób określił raz na zawsze obszar naszego pola, które miało mniej więcej dwa metry na dwa i było tylko trochę większe od mapy politycznej świata wiszącej u nas na ścianie między drzwiami do pokoi. […]
Z trudem udało się nam w końcu rozkuć zewnętrzna skorupę i wbić paliki tuż pod jej powierzchnię. […] Tak więc poletko zostało ogrodzone czterema luźnymi sznurkami. Co prawda każdemu z nich z powodu braku naprężenia wyrósł nieduży burżujski brzuszek. Mimo wszystko udało nam się zrobić coś z niczego, powołać do istnienia nowy byt: odtąd dotąd będzie obszar wewnętrzny, czyli nasz ogródek warzywny, a dalej obszar zewnętrzny – cała reszta świata. […]
Tamtej soboty tata aż do południa z wielkim samozaparciem, niemal gołymi rękami nacierał na umocnienia ubitej ziemi […] – raz za razem tłukł w zeskorupiałą ziemię młotkiem. Lecz był to młotek zbyt lekki, domowy i zdecydowanie cywilny, nieprzeznaczony do kruszenia murów – co najwyżej by łupać nim orzechy albo wbijać gwoździk w drzwi kuchenne. Tata raz za razem zamachiwał się tym swoim mizernym młotkiem, jak gdyby porywał się z procą i kamieniem na opancerzonego Filistyna Goliata albo jakby patelnią uderzał w mury Troi. […].
Wreszcie twarda ziemia zlitowała się nad ojcem – albo może rzeczywiście musiała ustąpić, zdumiona jego zawziętością, i zaczęła pękać wzdłuż i wszerz. […]
Moim zadaniem było postępować w ślad za szturmującym eszelonem, ostrzem noża do papieru rozpruwać toporne grudy, które ojciec już pokonał, wydłubywać z nich korzenie […], każdą grudkę rozdrobnić i pokruszyć na ziarenka, a wreszcie – w charakterze grabi albo brony używając widelca wyniesionego z kuchni, lekko uczesać grzywki rozdrobnionej ziemi.
Tak więc przyszła kolej na nawożenie: […] poprzedniego dnia ojciec przygotował pełen garnek zlewek. Była to mętna zupa z wody po kaszy, z obierek owoców i warzyw, przejrzałych dyń, błotnistych fusów z kawy, po których pływały zużyte liście herbaty […]. To posłuży do wzbogacenia naszej wyjałowionej gleby – wyjaśnił tata […].
Nasze poletko leżało sobie skopane i wygrabione, tak że przypominało staranna fryzurę, użyźnione, obsiane, nawiezione i podlane, podzielone na trzy […] równiutkie podłużne pagórki – jeden dla pomidorów, jeden dla ogórków i jeden dla rzodkiewek. […]
Co rano wyskakiwałem z łóżka i biegłem boso, w piżamie, aby sprawdzić, czy nocą nie zdarzył się z utęsknieniem wyczekiwany cud. I rzeczywiście po kilku dniach, wczesnym rankiem stwierdziłem, że rzodkiewki pierwsze wystawiły gęsty las miniaturowych peryskopów. […]
Dzień albo dwa później pokazały się też ogórki: uniosły głowy, ale to co zobaczyły razem z rzodkiewkami, zraziło je albo wystraszyło do tego stopnia, że zawróciły, zbladły i zgarbiły się w ciągu jednej nocy jakby w głębokim pokłonie, maleńkie ich główki dotknęły ziemi, oklapły, poszarzały, upodabniając się w końcu do żałosnych źdźbeł słomy. Co do pomidorów, te w ogóle nigdy nie zakiełkowały. Wybadały warunki panujące na podwórku, przemyślały sprawę i postanowiły dać sobie z nami spokój. […] Możliwe, że mój Hitler na wróble, z którego ptaki w ogóle nic sobie nie robiły, śmiertelnie przeraził kiełki roślin. Tak więc próba założenia w Jerozolimie minikibucu, dzięki któremu za jakiś czas mieliśmy spożywać owoce pracy własnych rąk, zakończyła się fiaskiem. […]
[…] pewnego ranka, wychodząc do pracy […] ojciec zobaczył, jak pochylony nad dogorywającymi kiełkami, podejmuję ze łzami w oczach ostatnie, desperackie wysiłki, aby odratować je za pomocą kropli do nosa albo do uszu, które wziąłem bez pozwolenia z apteczki w łazience, i jak aplikuję je więdnącym kiełkom, każdemu po kropelce. […]
O dalszych losach ogródka i naszego bohatera zachęcam do poczytania już w samej w książce. Miłej lektury.
Marianna Czapnik, Gabinet Starych Druków