Szósty miesiąc mojego pobytu w Wietnamie mija, już zdecydowanie bliżej niż dalej do powrotu. Z końcem maja przestałam prowadzić zajęcia ze studentami, zamknęłam też gromadzenie danych do badań (z niezłym wynikiem: 353 ankiety licencjuszy, 11 magistrantów, 9 doktorantów i 15 pogłębionych wywiadów, czyli na pewno “coś się z tego napisze”). Wreszcie mogę zająć się odkrywaniem, eksplorowaniem, niecierpliwie oczekiwać zaskoczeń, które przyniesie ze sobą analiza danych. Więc zliczam, spisuję, klasyfikuję, a przy okazji dużo czytam, bo analiza badań musi być osadzona w kontekście. I zaczynam coraz lepiej rozumieć te tak często podkreślane różnice kulturowe… Podsumowujący mój pobyt wpis zacznę oczywiście od kilku zabawnych anegdot na temat zderzenia kultur. Na początek wątki religijne.
Co symbolizuje krzyż?
Po wielkanocnym pobycie w Polsce przywiozłam moim studentom czekoladki z kurczaczkami, barankami i zajączkami. Czekolada tu bardzo w cenie: w sklepach jest tylko z importu, czyli bardzo droga. Przy okazji pomyślałam, że przygotuję krótką prezentację o polskiej Wielkanocy – ponieważ obchodzimy ją tak samo kolorowo, kwieciście i radośnie jak Wietnamczycy Tết, czyli lunarny nowy rok. Oczywiście pierwsze skojarzenie studentów z Wielkanocą: czekoladowe jajka (a z Bożym Narodzeniem: choinka i Santa Claus). Wniosek: ważne na całym świecie święta religijne studenci znają wyłącznie z przekazu popkulturowego.
Może nie dziwiłoby mnie to tak bardzo, w końcu w Polsce też nie mamy buddyjskich pagód, stąd na pewno wciąż niemałe zaskoczenie u części polskiego społeczeństwa wychowanego na filmach z Hansem Klossem wywołuje odkrycie, że swastyka to azjatycki symbol szczęścia i pomyślności. Ale w Wietnamie katolicyzm jest od XVI w. W miastach kościołów katolickich jest bardzo dużo i wciąż powstają nowe. Duże, z wysokimi wieżyczkami i dużymi krzyżami, których nie sposób nie zauważyć. Dlatego to, co zaskoczyło mnie najbardziej, to zupełny brak ciekawości w moich studentach, chęci samodzielnego pogłębiania wiedzy, poznania symboliki i arkanów religii, która jest z nimi na co dzień. Nie wiedzieli, co symbolizuje krzyż, więc, tym bardziej, zupełnie nie kojarzyli go z Wielkanocą. Ale nie tylko o kościoły czy znak krzyża tu przecież chodzi, ale także o zrąb zachodniej cywilizacji, której jednym z najważniejszych języków jest angielski.
Co to jest Biblia, czyli uczymy się strony biernej
No właśnie – podręczniki do nauki angielskiego też kryją w sobie wiele tajemnic… Jak pisałam w poprzednim poście, epizod nauczania angielskiego w Wietnamie, oprócz tego, że dał mi wiele radości, pozwolił też poczynić sporo ciekawych obserwacji oraz obfitował w refleksje. I tak: angielski to trzeci najczęściej używany języka świata (po chińskim i hiszpańskim), język urzędowy ponad 50 krajów, pierwszy język obcy w większości świata. Tymczasem podręczniki do jego nauki wciąż bazują na tradycyjnym, anglosaskim obrazie świata. Konserwatyści czy puryści językowi uznają, że nic w tym złego. Zgoda, właściwie nic, też uważam, że język odzwierciedla kulturę, tylko że czasami dobrze byłoby dodać trochę lokalnego kontekstu do nauki języka, tak, żeby uczący się nie tylko znał zwyczaje towarzyszące St. Patrick’s Day, ale potrafił też opisać po angielsku zupełnie niezachodnie tradycje swojego kraju. Naukowcy nazywają to odpowiednio culturally appropriate / inappropriate topics, czyli tematami odpowiednimi lub nieodpowiednimi kulturowo.
I tak na przykład przyszło mi uczyć angielskiej strony biernej “na Biblii”. Ani oksfordzkie wydawnictwo ani tym bardziej ja nie założyliśmy, że przy okazji krótkiego tekstu o Biblii trzeba będzie tłumaczyć nie tylko zawiłości passive voice, ale także Starego Testamentu. Tego nie miałam zapisanego w kontrakcie…
Co można robić na plaży?
Kolejnym ciekawym zadaniem dla wietnamskich adeptów angielskiego była dyskusja w grupach na różne tematy na podstawie wylosowanych obrazków. I na przykład temat: plaża. Co można robić na plaży? Według zasugerowanych obrazków nic, co robią Wietnamczycy. Bo opalanie się, najlepiej w bikini, granie w piłkę i pływanie w morzu to nie są plażowe aktywności Wietnamczyków, unikających słońca, nie za bardzo radzących sobie z pływaniem i ubierających się skromnie. Bardzo culturally inappropriate topic. Bo nie można stracić twarzy ani złamać norm (o tym poniżej). Za to jak już iść na plażę, to oczywiście w kolektywie. Po zachodzie słońca Morze Południowochińskie w Danang wygląda jak basen na Moczydle w upalny wakacyjny dzień.
Zapisz sobie w kalendarzu. W czym?
Problemy z zarządzaniem czasem i niedoskonała orientacja w terenie to kolejne tutejsze cechy, o których nie miałam pojęcia, a które potrafiły czasami uprzykrzyć mi życie i skomplikować pracę. Żeby umówić się na wywiady do moich badań, utworzyłam ogromny kalendarz w Doodle, gdzie każdy respondent chcący ze mną porozmawiać mógł wybrać pasujący jej/jemu termin. Jaka była moja radość, kiedy wiele osób krótko po otrzymaniu e-maila z linkiem do Doodle ochoczo zaznaczyło wybrany termin. I jakie zdziwienie, kiedy o ustalonej porze nie pojawiał się nikt. No, prawie nikt, średnia frekwencja to 1:4 (jeden respondent na czterech chętnych zadeklarowanych). Szybko odkryłam przyczynę: tu nikt nie używa kalendarza! Kalendarza (w sensie notesowym, nie ściennym) nie da się tu po prostu kupić. Na moją uwagę, że w każdym telefonie jest kalendarz, ktoś odparł “to nie jest aplikacja najczęściej używana w Wietnamie”. Fakt, nowa technologia nie zmieni tak po prostu tradycji i przyzwyczajeń. Studentom można wybaczyć dezorganizację, ale wykładowcom? Byłam kilka razy świadkiem sytuacji, kiedy któraś z koleżanek “zapominała, że ma zajęcia ze studentami” albo nie przychodziła na umówione spotkanie (“bo zapomniała”). Być może dlatego nie planuje się tu żadnych spotkań z większym niż tygodniowe wyprzedzeniem, a w Instytucie (każdym, Wietnam to dość scentralizowany kraj) wisi tablica, którą w poniedziałek rano sekretarki pieczołowicie zapełniają grafikiem zajęć na dany tydzień).
Z kolei jeśli chodzi o obliczanie czasu dojazdu, tu zasada działa w drugą stronę. Generalnie dla moich znajomych Wietnamczyków wszędzie jest daleko. Uniwersytet znajduje się 4 km od centrum Danang, to jest bardzo daleko. O spacerze do centrum w ogóle nie ma mowy (ogromne zdziwienie wywołuje już samo wymówienie przeze mnie zdania “walk to the center”), na rowerze to bardzo męcząca podróż, nie do odbycia (całe 20 minut przejażdżki), pozostaje tylko motorower jako jedyny słuszny środek transportu. Kiedy na początku mojego pobytu byłam umówiona na spotkanie w uniwersyteckim centrum edukacyjnym położonym na kampusie na peryferiach, siedem(!) kilometrów od mojego uniwersytetu, koleżanka specjalnie przyjechała po mnie samochodem, bo to już było naprawdę daleko i nawet na motorowerze nie powinno się tak długo jechać. Poza tym wyjechałyśmy aż godzinę przed spotkaniem, bo “daleko i są korki”. Korki w Danang, w porównaniu z ulicznym ruchem warszawskim są żadne (stanowiące zdecydowaną większość pojazdów motorowery poruszają się bardzo płynnie), a siedem kilometrów to odległość którą w Warszawie pokonuję codziennie z domu do pracy i nie jest to wielkie wydarzenie. Efekt: oczywiście przyjechałyśmy 40 minut za wcześnie. Festina lente? Być nie może!! Przecież to łacińska tradycja…
Czego dowiedziałam się z tzw. piśmiennictwa przedmiotu, czyli naukowe podsumowanie codziennych obserwacji…
To o co właściwie chodzi w tych różnicach kulturowych? Skąd się biorą? Na kulturę Wietnamu (pewnie szerzej całej Azji, ale nie mieszkałam w żadnym innym kraju tak długo, więc się nie wypowiadam) składają się: konfucjanizm, kolektywizm i dystans władzy (ang. power distance). A nad wszystkim czuwa i wszystko kontroluje Partia.
Konfucjanizm to zestaw zachowań, norm, wartości, symboli ważnych dla zachowania społecznej harmonii. Zakłada ciężką pracę, pasywność, posłuszeństwo, uległość. Najważniejsze, żeby nie złamać społecznych norm. Powszechnie uważa się, że konfucjanizm to spadek po chińskiej dominacji, która skończyła się (bagatela!) w 939 r.
Kolektywizm przejawia się w podkreślaniu misji służenia grupie. To może być rodzina, społeczność lokalna, społeczność w miejscu pracy, wreszcie: państwo. Cele grupy są przedkładane nad cele jednostki, należy okazywać (narzucony) szacunek starszym czy przełożonym. Hierarchia jest bardzo ważna. W latach 90. ubiegłego wieku na zrębie kolektywizmu promowano ideologię “azjatyckich wartości” (ang. Asian values), która miała pokazać azjatyckim narodom ich podobieństwa, tożsamość, niejako w kontrze do wartości zachodnich. Duży nacisk kładziono na kolektywizm, lojalność i szacunek wobec innych. Oczywiście na krytykę takiego podejścia nie trzeba było długo czekać – propagatorom azjatyckich wartości zarzucano chęć łatwego zarządzania posłusznym społeczeństwem. Tak, Azjaci to ludzie spokojni i posłuszni. Zapewne skutecznie zastraszeni.
Dystans władzy to tendencja do pogłębiania różnicy między osobami z wyższych i niższych struktur społecznych. Co oczywiście zwiększa nierówności społeczne, ale odbywa się to niejako za społecznym przyzwoleniem.
Partia z kolei skutecznie spowalnia zmiany i przeciwdziała wszelkim przejawom kwestionowania status quo.
Oczywiście wszystkie wyżej wymienione zjawiska mają bezpośrednie przełożenie także na uczenie się, nauczanie i pracę uczelni wyższej. I to akurat były te aspekty, które podczas mojego pobytu przeszkadzały mi najbardziej. Bardzo powoli działająca administracja, gdzie trudno wyjść z inicjatywą i zrealizować np. spontaniczne seminarium dla kilkunastu studentów (ponieważ trzy różne biura na uniwersytecie muszą na to wydać zgodę). Przesadne (w moim odczuciu) okazywanie szacunku nauczycielom, skutkujące np. nieodzywaniem się studentów na zajęciach, bo: 1. nauczycielowi się nie przerywa, nawet jak się czegoś nie rozumie – reszta grupy może pomyśleć, że student stawia się na równi z nauczycielem; 2. jak się okaże, że pytanie lub odpowiedź studenta jest nieodpowiednia, to rozczaruje on nauczyciela i “straci twarz”, a o to w Wietnamie ludzie bardzo się obawiają. Kreatywność, krytyczne myślenie, rozwiązywanie problemów to nie są zachowania promowane w tym kraju. I tu dochodzimy do sedna: badaczka zachowań informacyjnych, działająca na rzecz information literacy, promującej m.in. demokrację w dostępie do rzetelnej informacji, musiała się zmierzyć ze społeczeństwem, w którym te wartości są umniejszane i źle widziane. I to było dla mnie największe wyzwanie. Ale podołałam. W końcu jestem z Polski, kraju o długiej tradycji tajnych kompletów!
A najważniejsza jest harmonia. I life-work balance. I tego będę się trzymać po powrocie do kraju bez pagód 🙂
Tekst i zdjęcia Zuza Wiorogórska, OUIS czyli
Susan, a napisz coś o jedzeniu!!!
Tyle w Polsce „chińskich” barów, które pewnie są wietnamskie, i które cieszą się taką popularnością.
A jak się stołują Wietnamczycy u siebie?
🙂
No jak mogę pisać o jedzeniu? Przecież to blog biblioteczny, więc można wnosić tylko wodę w plastikowej butelce z zakrętką!
Szkoda, myślałam że napiszesz coś ciekawego.
🙁
A jak jedzą bibliotekarze w Wietnamie? Mają przerwę i wychodzą czy zajadają w aneksach a może mają pracowniczą stołówkę? Jakie są proporcje cen jedzenia do pensji bibliotecznej?
Widzę, że aspekty kulinarne budzą duże zainteresowanie. Obiecuję zatem poważnie rozważyć dopisanie bogato ilustrowanego „Aneksu Kuchennego” do mojej wietnamskiej serii wpisów. Jak tylko skończę konferencyjne rozjazdy 🙂
Ciekawie napisane, miło się czytało.