Wystartowaliśmy do rajdu 23 sierpnia 1934 roku o poranku. My, to znaczy ja i mój chłopiec, ubrani w białe combinaison z żaglowego płótna i takież hełmy, a w zasadzie to mój chłopiec wystartował, ja zaś pełniłam co najwyżej funkcję balastu.
Motocykl marki B.S.A. koloru zielonego, 10 koni mechanicznych, 1000 cm3, wózek (moje mieszkanie na najbliższych wiele miesięcy) także zielony, namiot, cztery koce, dwie poduszeczki, płaszcze przeciwdeszczowe, waliza, a w niej dwie (straszna prawda!) suknie, sportowe ubrania, swetry, trochę bielizny, buty na zmianę, kuchenka składana i aluminiowe rondle, maszyna do pisania, dwa aparaty fotograficzne, zapasowy łańcuch, opona, dętki, komplet narzędzi, sznur i łopata. Oto cały bagaż i ekwipunek na romantyczną przygodę na miarę don Kichota i co szlachetniejszych zdobywców nieznanych lądów, wyprawę transazjatycką zamierzoną na wielką skalę do celu tak lekkomyślnie palcem obranego na mapie, najdalszego miejsca, dokąd lądem można zajechać, do Szanghaju!
Bez komórek. Bez Internetu. Bez ABS-u. Bez wozu wsparcia technicznego.
W dobie gładkiego asfaltu, stacji benzynowych co kilka kilometrów i pomocy drogowej, którą bez problemu można wezwać przy telefon noszony przy sobie trudno sobie wyobrazić, czego dokonało to młode małżeństwo.
Na lotnym piasku leży żelazna siatka, na niej podściółka z trzciny wodnej – to droga. Na niektórych odcinkach trzcina położona jest tak grubą warstwą, że trzeba wyciągać zgniecione łodygi spod błotników. Posuwamy się statecznie po szuwarach wśród szuwarów.
Stało się, rozpędzony motor grzęźnie po osie w śliskiej glinie. Nie dopadnę, już za późno. Stach pcha co sił, motor dławi się na pierwszym biegu, krztusi i milknie, chyli się na bok niczym tonący okręt i pogrąża coraz głębiej. Już tylko głowice cylindrów wystają z mazi. W miejscu, gdzie przed chwilą błoto jedynie oblepiało nam buty, grzęźniemy po kolana. Klęcząc, pokaleczonymi do krwi rękami i łopatą złamaną jeszcze w Persji odgarniamy glinę. Odpoczywamy, leżąc w błocie, po czym wpychamy blachy pod koła i podejmujemy jeszcze jedną próbę wyrwania się na pełnym gazie. Na próżno. Cała trójka pada bez sił. Przychodzi zmrok. Kładziemy się spać w błocie obok motoru. Zimno i mokro. W nocy dręczą mnie koszmary, widzę motor tonący coraz głębiej…
Jedno jest pewne – zmieniła się technologia, medycyna, dostępne możliwości, ale z lektury tych wspomnień sprzed 90 lat wynika, że ludzie pozostali ci sami. W każdym zakątku świata.
Halina i Stanisław Bujakowscy składają wyrazy wdzięczności dla wszystkich placówek Rzeczypospolitej od Berlina do Teheranu, dziękując każdej z osobna za pomoc, opiekę, gościnność i serdeczność, a także wszystkim znajomym poznanym w trakcie podróży za to, że byli tak sympatyczni i życzliwi, oraz wszystkim przedstawicielom B.S.A. na szlaku za uczynność i uczciwe reperacje, za wyjątkiem Hakkaka z Teheranu, który okazał się ostatnią szują, bo motor oddany mu na wystawę trzeba było odbierać z policją i jeszcze miał tyle czelności, że potrzebnych reperacji nie wykonał. Dziękują także wszystkim bandytom i opryszkom za to, że nie obrabowali ich, ani nie zabili, a także lwom, tygrysom, hienom, szakalom, niedźwiedziom, wilkom, dzikom, żmijom, skorpionom i szerszeniom, że nie życzyły sobie wejść z nimi w bliższy kontakt.
I w końcu – dotarli do celu.
Książka to osobliwa, ciekawa szczególnie dla motocyklistów, ale i dla wszystkich, którym bliskie są wszelkie podróże. Pisana w dwugłosie – Halina zdawała nieraz bardzo poetyckie relacje o tym, co się im przytrafiło na szlaku, a Stanisław dodał do tego rzeczowe, techniczne podsumowanie dotyczące maszyny, jej obsługi, a także wszelkiego innego wyposażenia i spraw organizacyjnych związanych z wyprawą. Swoje żartobliwe trzy grosze do opowieści dorzuca także sam… motocykl 🙂
A gdyby wam mało było tych przedwojennych opowieści o podróżach z wykorzystaniem jednośladu (no dobrze, w przypadku Bujakowskich trójśladu), to polecam relację Kazimierza Nowaka „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd”.
W pierwszych dniach listopada 1931 roku wyruszyłem z Poznania w podróż do Afryki. Wyprawa taka jest oczywiście bardzo kosztowna, dlatego – nie mając pieniędzy – postanowiłem odbyć ją rowerem. Cały mój kapitał składał się z kilkunastu złotych, pióra, aparatu fotograficznego, roweru i sporej ilości silnej woli. Zdawałem sobie sprawę, że przedsięwzięcie jest nie tyle śmiałe, co szalone, chęć poznania Afryki była jednak zbyt wielka, bym mógł się jej oprzeć.
Korolec-Bujakowska, H. Mój chłopiec, motor i ja. Z Druskiennik do Szanghaju 1934-1936. Pogotowie Kazikowe: Borówiec, 2019. BUW Wolny Dostęp: DS337 .K67 2019
Nowak, K. Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936. Sorus: Poznań, 2011. BUW Wolny Dostęp: DT12 .N69 2011
PS
Cykl „W 80 książek dookoła BUW” kończy się na tym wpisie, ale apeluję: nie porzucajcie podróży – tych małych i tych dużych, a nawet tych symbolicznych, gdyż „navigare necesse est, vivere non est necesse”. Dziękuję wszystkim, którzy dorzucili swój wpis do tego cyklu.
Agnieszka Kasprzyk, Centrum NUKAT