BuwLOG

XX. 20 lat BUW na Powiślu. Co by było, gdyby…, czyli nowego gmachu historie alternatywne

Dawno temu, w naszym pierwszym niby-blogu-przeprowadzkowym pisałam:

Po pospiesznej końcówce 1999 roku, około północy z 14 na 15 grudnia gmach opustoszał. Przeszłam się, chyba po raz setny tego dnia po wygaszonym i wyciszonym wnętrzu, poprawiając nieistotne szczegóły: tabliczki informacyjne, rozstawienie stołów i krzeseł, w złudnej nadziei, że te gesty zapewnią nam lepszy początek jutro o 9.00 rano. Pamiętam doskonale moją myśl wtedy: jak dużo udało się zrobić przez zaledwie 6 lat, od konkursu ogłoszonego 1 maja 1993, taką chwilę refleksji przemieszanej z obawą – co dalej?

Dalej przemknęło 20 lat… Nowi ludzie, nowe książki, nowe technologie, a gmach? Jeszcze nowy, czy już trochę stary? Wciąż słyszę jak ktoś (nawet z naszej branży) mówi: „jestem tu po raz pierwszy, ach, jak wspaniale!” – więc chyba nowy? Czasami jednak słyszę: „instalacje się sypią”, „zrobilibyście coś z tymi twardymi krzesłami” i „…z brudną wykładziną” – więc może jednak stary? Nieźle się starzeje. Nadal codziennie przychodzi do niego ponad 2000 ludzi, prawdopodobnie w jakimś celu, prawdopodobnie część z nich znajduje tu coś, czego nie znajduje gdzie indziej, udało nam się?

A przecież mogło być całkiem inaczej…

Wcześniejsze konkursy.

Temat rozbudowy gmachu BUW (od 2000 r. zwanego „starym”) pojawiał się w korespondencji dyrektorów BUW (Zygmunta Batowskiego: 1919-1929, Stefana Rygla: 1929-1936, Wacława Borowego: 1936-1938) z rektorami UW od lat 20. XX w., czyli zaledwie ćwierć wieku po jego wybudowaniu. Magazyn o pojemności 700 tys. wol., który w chwili budowy (1895) wydawał się przepastny, wypełniał się szybko współczesną produkcją wydawniczą odrodzonej Polski, w czytelni brakowało miejsc dla coraz liczniejszych roczników studentów. Pojawił się pomysł łączników z budynkami symetrycznie sąsiadującymi z gmachem BUW (porektorskim i poseminaryjnym) i zaanektowania ich przestrzeni na potrzeby BUW. Skończyło się na remoncie generalnym, którego największym efektem było wyposażenie gmachu w oświetlenie elektryczne!

Stara pocztówka. Na pocztówce budynek starej Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie otoczony drzewami.

Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie. [s. l.]: [s. n.], [przed 1939]. Pocztówka. Gabinet Dokumentów Życia Społecznego

Po II wojnie światowej gmach, choć wraz ze zbiorami głównymi ocalał z pożogi, wkrótce zaczął pękać w szwach. Postulat budowy nowego gmachu BUW dyrektor Adam Lewak (1939-1956) wystosował do ”władz” po raz pierwszy w 1947 r. W trzech następnych dekadach apel ten co i raz wybrzmiewał na nowo wraz z rytmem, nieznacznych wtedy, zmian kadrowych we władzach masta i ministerstwa. „Władze” co kilka lat ogłaszały nawet nowy konkurs na projekt, za którym miała iść obiecywana realizacja.

Lokalizacje w konkursach z lat 60. i 70. wskazywały plac Zwycięstwa (obecnie plac Piłsudskiego), skarpę na tyłach placu Trzech Krzyży, plac przed pomnikiem Bohaterów Getta. To nie były złe pomysły, zwłaszcza te krążące wokół wolnych ówcześnie a nieodległych od UW, przestrzeni placu Zwycięstwa a ściśle jego północnej flanki. Nasz gmach był lokowany mniej więcej w obrębie ulic Fredry – Wierzbowa – Niecała. W roku 1969 pojawiła się po raz pierwszy lokalizacja powiślańska, zmroziła wszystkich jako peryferyjna i dzika (Prus!) wobec krakowsko-przedmiejskiej enklawy. Wszystkie te projekty niestety nigdy nie wyszły poza fazę założeń programowych i koncepcji konkursowej, nawet, przez wiele lat uznawany za wzorcowy, projekt Stanisława Fijałkowskiego (twórcy gmachu BN).

 

Przełom roku 1989 i konkurs SARP 1993

Zanim w wolnej Polsce SARP wraz z UW ogłosił konkurs (1 maja 1993), pojawił się pomysł, żeby BUW po prostu przenieść do „białego domu”, czyli siedziby partii, która w międzyczasie przestała istnieć. Wydawało się to dość proste, zorganizowano symboliczną przeprowadzkę, całkiem udany studencki happening. Wtedy jednak w gabinecie dyrektor Jadwigi Krajewskiej pojawili się dwaj spośród trzech „tygrysów” (tak nazywano zespół warszawskich architektów – projektantów gmachu KC PZPR: Wacława Kłyszewskiego, Jerzego Mokrzyńskiego i Eugeniusza Wierzbickiego). Przestrzegali przed pochopnym wykorzystaniem swojego dzieła, skądinąd monumentalnego, jednak – byli tego pewni – zupełnie nieodpowiedniego pod względem wytrzymałości stropów, prowadzenia instalacji, podziałów pomieszczeń dla wielkiej biblioteki. Zmartwiliśmy się po raz pierwszy – mieliśmy ochotę na tę nie tylko przestrzenną ale i symboliczną zmianę – odczarowanie miejsca owianego złą sławą.

Tymczasem na (symbolicznych) gruzach gmachu KC PZPR wyrosło Centrum Bankowo-Finansowe „Nowy Świat”, uchwałą Rady Ministrów z 1990 r. zobowiązane do sfinansowania projektu i realizacji nowego gmachu BUW. Od tego momentu, przez najbliższą dekadę, w trójkącie inwestorskim (Centrum Bankowo-Finansowe, Uniwersytet i Fundacja Uniwersytetu) będą zapadać wszystkie decyzje dotyczące projektu, budowy i uruchomienia nowego gmachu BUW, a na czoło tej ekipy błyskawicznie wysforuje się inż. Robert Rzesoś, prezes Centrum, członek Zarządu Fundacji UW, człowiek wielu talentów politycznych, strategicznych i finansowych, spiritus movens przedsięwzięcia pn. „projekt i budowa nowego gmachu BUW”.

Zdjęcie budynku. Centrum Bankowo-Finansowe w Warszawie. Widok od strony rondzie Charles’a de Gaulle’a.

Adrian Grycuk: Centrum Bankowo-Finansowe w Warszawie. Źródło: wikipedia, CC BY-SA

Zimą 1992/1993 roku Inwestor (patrz wyżej) poprosił dyrektora BUW dr. Henryka Hollendra (objął stanowisko 1 października 1992 r.) o pilną aktualizację „Programu użytkowego gmachu BUW” z poprzednich konkursów. Z trudem odszukaliśmy ten dokument w magazynie rękopisów (wtedy przechowywano w nim też materiały archiwalne BUW) i zmartwiliśmy się po raz drugi – z programu wyłaniał się obraz biblioteki z I połowy XX w., biblioteki trzech niekrzyżujących się dróg: książki, bibliotekarza i czytelnika, biblioteki z zamkniętymi magazynami i kilkoma czytelniami dziedzinowymi, każda z oddzielnym księgozbiorem podręcznym i dźwiękoszczelnymi kabinami wyposażonymi w maszyny do pisania. Wizja ta już wtedy raziła swoim anachronizmem. Dyrektor Hollender był wizjonerem ze sporą skłonnością do ryzyka i nie mógł zaakceptować programu opisującego bibliotekę w standardach technologicznych przynajmniej o dwie dekady wcześniejszych. Wtedy przyrzekliśmy sobie solennie nie przegapić tak zwanego momentu dziejowego i zmienić organizację zbiorów i usług BUW w stylu amerykańskiego i zachodnioeuropejskiego bibliotekarstwa akademickiego, czyli wprowadzić WOLNY DOSTĘP do zbiorów (nie żadne „rozbudowane księgozbiory podręczne w czytelniach dziedzinowych”). Trochę szarżując i dość beztrosko napisaliśmy w programie użytkowym o swobodnym mieszaniu się przestrzeni książki (ok. 1 mln wol.) i czytelnika (ok. 1000 jednoczesnych użytkowników). To ta część założeń programowych konkursu zachęciła Marka Budzyńskiego (tak opowiadał po latach) do udziału w nim, gdyby nie idea wolnego dostępu, tak atrakcyjnie przez nas opisana w programie użytkowym, uznałby że to nuda i nie ma sensu się angażować.

Na konkurs wpłynęło 50 prac, co spowodowało, że wygrała właśnie ta? Kilka innych było całkiem poprawnych, a zwłaszcza praca Witolda Benedeka (II miejsce) i Wojciecha Szymborskiego (III miejsce), z tym że nic ich specjalnie nie wyróżniało i nic Sądu Konkursowego tak nie olśniło, jak Marka ogród i uliczka-agora i propyleje prowadzące w głąb regałów ujęte w zielonkawą bryłę nieregularnie wpisaną w łuk Dobrej i linię Wisłostrady (wtedy jeszcze na powierzchni). Przy bardziej konserwatywnym składzie jury mielibyśmy stonowany i poprawny, może z ciut lepszym rozkładem funkcji i nowocześniejszym designem, drugi gmach Biblioteki Narodowej.

Projekt techniczny i budowa 1995-1999

W wersji konkursowej gmach miał cztery kondygnacje a nie sześć. Zresztą w większości zgłoszonych prac projektowana bryła budynku nie miała kondygnacji podziemnych – projektanci obawiali się zagrożeń w tej trudnej lokalizacji pomiędzy skarpą a nurtem Wisły – wysokiego poziomu wód gruntowych, niestabilnego podłoża z piasku i śmieci miejskich z ostatnich 200 lat (znowu Prus!), nie wspominając już, broń Boże, o powodzi. W zwycięskiej pracy Marka Budzyńskiego i Zbigniewa Badowskiego gmach również zaczynał się od poziomu 0,00 i miał cztery kondygnacje. Gdyby ten wariant został zrealizowany, nasz magazyn zwarty stałby bezpośrednio na płycie fundamentowej, a zamiast ogrodu dolnego byłby parking. W fazie projektu budowlanego (pokonkursowego), okazało się, że bryły o tak dużej masie nie da się posadowić tak płytko. Trzeba ją umocnić na głębokości aż 8 m, co na szczęście było do poprawienia w ramach przyjętej koncepcji. Modularna konstrukcja gmachu była oparta na filarach rozstawionych w module 7,20 m. Nasz konstruktor, nieżyjący już inż. Andrzej Krawczyk zwykł mówić do mnie: „spokojnie Pani Ewo, taki filar to i lokomotywę przenosi”. Operacja „dorobienia” dwóch kondygnacji podziemnych wbijała te filary na głębokość 8 m i tym sposobem, po wybraniu kubatury ziemi, uzyskaliśmy dodatkowe dwa piętra podziemne o tych samych parametrach nośnych i funkcjonalnych i łącznej powierzchni prawie 20 tys. m2. Ostatnie dwudziestolecie pokazało, że jest to przestrzeń o różnorakich funkcjach i kolosalnej roli w ochronie przeciwwodnej, a to dzięki zastosowaniu na dnie i ścianach wykopu technologii „białej wanny” – gęstego betonu zabezpieczającego kondygnacje podziemne, tym samym cały gmach przed ewentualnymi przeciekami ze strony wód gruntowych podnoszących się z powodu na przykład wysokiego stanu Wisły.

Główny hol Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie podczas budowy. W głębi widok kolumn filozofów bez figur postaci otoczone rusztowaniem.Lata budowy (1995-1999) były dla nas, bibliotekarzy, równie intensywne, jak dla budowniczych na Powiślu. Dwa główne nurty pracy wtedy to automatyzacja opracowania katalogowego zbiorów połączona z przygotowaniami do uruchomienia katalogu centralnego bibliotek akademickich oraz przygotowanie zbiorów do wolnego dostępu w nowym gmachu. Tu nie było alternatywy, nikt nie protestował, bo też mało kto zdawał sobie sprawę ze skali przedsięwzięcia, łącznie z dyrekcją. Wiedzieliśmy, że dostaniemy ok. 30 km bieżących półek w wolnym dostępie na zbiory ustawione systematycznie. Ale które zbiory i według jakiej klasyfikacji ustawione? Jak je wybrać z magazynu, zorganizowanego według sygnatury ciągłej, w warunkach cały czas działającej biblioteki? kto ma to zrobić i kiedy, i za jakie pieniądze? Mnożyły się pytania i dylematy. Nie mieliśmy w BUW żadnej tradycji systematycznego opracowania zbiorów, zbiory opracowywane były przedmiotowo według jeszcze przedwojennej koncepcji Adama Łysakowskiego, oczywiście rozbudowanej i modernizowanej przez powojenne dziesięciolecia, jednak zupełnie nieprzydatnej do rozstawienia książek w wolnym dostępie. Ktoś proponował UKD, ktoś inny klasyfikację Deweya, ktoś zaszarżował: „opracujmy naszą własną klasyfikację” (pewnie opracowywalibyśmy ją do dzisiaj). Z pomocą zaprzyjaźnionych bibliotekarzy z bibliotek europejskich i amerykańskich i ekspertów z LIBER wybraliśmy Klasyfikację Biblioteki Kongresu, narzędzie sprawdzone w wielkich bibliotekach naukowych z wolnym dostępem, gotowe do użycia, w szybkim opanowaniu jej i wdrożeniu pomogła nam Fundacja Batorego finansując przyjazd amerykańskich ekspertów i trenerów.

Jednak te metodologiczne dylematy i wyrafinowane pomysły zawisłyby w próżni i moglibyśmy je roztrząsać jeszcze długo i teoretycznie, gdyby nie udało się formalnie i finansowo włączyć projektu retrokonwersji w projekt technologii bibliotecznej. W jaki sposób przekonaliśmy inwestora i głównego projektanta o sensie, wręcz konieczności bibliotekarskiej roboty (jej istoty nikt z nich nie próbował nawet pojąć) dla końcowego sukcesu tego projektu? Krąży trochę legend na ten temat, czas je odczarować.

Z inwestorem współpracowaliśmy od chwili ogłoszenia konkursu, z Markiem Budzyńskim od chwili jego rozstrzygnięcia. Byłam przedstawicielem BUW w Sądzie Konkursowym a w fazie projektu technicznego Marek zaproponował mnie (i dr Zdzisławowi Piszczkowi) współpracę w zakresie projektu tak zwanej technologii bibliotecznej. Henryk Hollender, z racji pełnionej funkcji dyrektora BUW wszedł do przynajmniej kilku (już nie pamiętam ich nazw) gremiów opiniujących i weryfikujących kolejne etapy pracy nad projektem, potem realizacją. Mieliśmy nienajgorszą pozycję w tym towarzystwie, choć wymagało to od nas sporych umiejętności dyplomatycznych, gdyż rozkład interesów i sił w tak zróżnicowanym gronie był zniuansowany i zmienny. Jednak zdołaliśmy ich wszystkich po kolei przekonać, że nie mają co liczyć na sukces inwestorski, społeczny, polityczny w końcu, jeśli w nowym gmachu w dniu otwarcia będą stały puste regały, że ten projekt ma sens tylko wtedy, jeśli równolegle biegną prace budowlane i bibliotekarskie. Proces „przygotowania zbiorów do wolnego dostępu w nowym gmachu” stał się częścią projektu technologii bibliotecznej, został skosztorysowany według przedstawionej przez nas kalkulacji kosztów, po czym zagwarantowano środki na jego realizację, obejmującą cały proces opracowania: retrokonwersję do OPAC-u, klasyfikację do wolnego dostępu i prace introligatorskie. Na podobnej zasadzie uzyskaliśmy gwarancję finansową na organizację przeprowadzki, w intensywnym tempie jeśli chodzi o zbiory główne (4,5 miesiaca) a z użyciem kosztownych zabezpieczeń, środków transportu i ochrony dla przeprowadzki zbiorów specjalnych. Dzięki tym wszystkim koincydencjom i decyzjom mogliśmy otworzyć nowy BUW dla czytelników 15 grudnia 1999, a cały proces przeprowadzki zamknąć w 53 tygodniach (26 lipca 1999 – 3 sierpnia 2000).

Co by było bez tych pieniędzy? Na pewno byłoby wolniej, dłużej, zniechęcająco dla nas i naszych czytelników a sam gmach zestarzałby się, zanim zacząłby na dobre funkcjonować (znam kilka takich przypadków).

Moja historia alternatywna

Gdy budowa na Powiślu dobiegała końca odwiedziliśmy, przy okazji konferencji LIBER Architecture Group w Lipsku, właśnie zbudowaną, jeszcze bez wyposażenia, nową Bibliotekę Saksońską i Uniwersytecką w Dreźnie – dwa wielkie budynki magazynowe połączone podziemną czytelnią ze szklanym dachem:

 

Zdjęcie budynku. Widok z okna.

Drezno, SLUB, ujęcie z bliźniaczego budynku magazynowego, pomiędzy nimi dach nad podziemną czytelnią. Foto: ekm, 2001

W Warszawie wtedy toczył się spór o stary BUW – jak powinno się go zmodernizować, czy wyprucie żelbetowego szkieletu magazynu to barbarzyństwo czy nowoczesność, i co powinno w nim być.

I nagle, z niespodziewanym sentymentem, wrócił do mnie stary pomysł dyrektorów Batowskiego i Rygla: może nie trzeba się było wyprowadzać ze starego gmachu, może wystarczyło BUW rozbudować w miejscu, w którym była? Oczywiście, już nie łączniki z budynkami obok, bo to niczego by nie załatwiło w skali naszych potrzeb u progu XXI wieku, ale gdyby tak wkopać się pod dziedziniec główny UW z nową przestrzenią dla czytelników, przykrytą (jak w Dreźnie, a trochę jak na Powiślu) szklanym dachem a pod nią i wokół niej nowe magazyny zwarte?

Ale już było za późno, nowy BUW na Powiślu stał się faktem i tętnił życiem, jednymi wstrząsał, innych zachwycał.

 

Ewa Kobierska-Maciuszko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.