Noszę w sobie nieodparte wrażenie, że bańki mydlane towarzyszą mi odkąd pojawiłem się na świecie. Mam nawet taki swój osobisty, powracający sen, w którym to właśnie one sprawiają, że szczególnie go lubię. Jest zima. Osiedlowy park, cały w świecącej bieli i otulony bezustannym, jednostajnym szumem spadających płatków śniegu. A w samym jego środku – mieszkańcy blokowiska siedzący na puchowym dywanie. Wśród nich ja. Sny (jak to zazwyczaj bywa) rządzą się szatańskimi prawami i nie obowiązują w nich żadne reguły. W tym moim śnie nie może być więc inaczej. Istnieję jednocześnie w dwóch miejscach na raz. Siedzę sobie na dywanie utkanym przez królową śniegu i na najwyższej gałęzi jednego z zaspanych drzew. Obserwuję parkowy świat, jednocześnie i z dołu i z góry. Każdy z nas trzyma w dłoniach specjalne domki dla baniek, z których na hasło „DO BANIEK!!” przez mikroskopijne drzwiczki wypuszczamy na wolność miliony kolorowych bąbelków. A one błyskawicznie zamarzają podczas swojej powolnej wędrówki ku niebu. To bajkowy widok i uśmiecham się przez sen. Przyjemnie jest patrzeć jak srebrzyste płatki śniegu kręcąc piruety opadają na ziemię, a oszronione bańki zmierzają w przeciwnym zupełnie kierunku. Za każdym razem dziwię się w tym moim śnie, jak to się dzieje, że zamarznięte baloniki nie zderzają się z gwiazdkami śniegu, i że zawsze udaje im się mijać bez najmniejszej kolizji. To senne „czary mary”. Ale jak się miałem wkrótce przekonać, rzeczywistość szykowała dla mnie całkiem realną paletę „czarów marów”. A to właśnie w „czarach marach” pokładamy ufność, że jeszcze nic straconego, że wciąż mamy szansę na przeżycie czegoś wyjątkowego lub spotkanie kogoś, kto nada sens naszemu mikroświatowi…
Dziwna była z niej dziewczyna. Pojawiła się znikąd, ale za to w kapeluszu i w towarzystwie…baniek mydlanych. Wszędzie było ich pełno. Bez umiaru błądziły sobie po klatce schodowej, a i zaglądały ludziom do mieszkań. Zauważyłem nawet, że dzięki nim mój zimowy sen jakoś częściej zaczął mnie odwiedzać. Nazwałem ją magiem od baniek, choć poznałem jej imię…Urszula. Intrygująca osóbka, która wzbudzała we mnie szczególną czułość. Na początku znajomości nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, skąd u mnie, to dawno zapomniane uczucie. Pewnego słonecznego dnia wracałem spacerkiem do domu. Mijając osiedlowy krzak dzikiej róży zauważyłem w nim, właśnie…Ulę, która z wielkim zapałem próbowała wtopić się w zielone tło, co akurat w tym przypadku było awykonalne. Jej wściekle pomarańczowy kapelusz potrafiłby zniweczyć każdy, nawet najbardziej wyrafinowany plan kamuflażu.
– Dlaczego siedzi pani w krzakach? – wyszeptałem sadowiąc się obok niej na trawniku.
– A pan? – ignorując moją obecność, w maksymalnym skupieniu wpatrywała się w dwie postacie stojące nieruchomo na placu zabaw.
– To akurat łatwo zgadnąć. Zwabił mnie kolor pani kapelusza.
– Fakt. Mój kapelusz działa na ludzi wabiąco. Na pszczoły także. Też byłam przez niego zwabiona. Zresztą nie tylko ja. Na pchlim targu brałam nawet udział w potyczce o niego. I jak widać wygrałam – odparła z dumą.
Zanim zdołałem zwizualizować sobie krwawe boje toczone o nakrycie głowy w kolorze marchewki, obie postacie stojące przy piaskownicy leciutko drgnęły. To były Wiesia i Czesia. Dwie nierozłączne singielki – krewkie, rozrywkowe emerytki. Aktualnie milczące i mierzące się z niedowierzaniem wzrokiem. Zachichotałem. Obie miały na sobie identyczne sukienki! A to nie zapowiadało sielanki. Oj, nie! Raptem zawrzało. Z nieeleganckim zainteresowaniem przysłuchiwałem się awanturze. Dostojne damulki kłóciły się zapamiętale o to, która z nich pierwsza kupiła swoją suknię, a która z nich zasługuje teraz na miano papugi. Urszula przystrojona w marchewkowy kapelusz wstała nagle i ruszyła w ich kierunku. I choć podeszła do nich bardzo bliziutko, one nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi. Dziewczyna bez słowa wyjęła z kieszeni czarodzieja baniek mydlanych i wydmuchała w nosy rozgniewanych kobiet całą armię tęczowych banieczek. Wiesia i Czesia zamilkły zdumione. Nagle na ich twarzach pojawił się najpierw nieśmiały grymas, który już po chwili zamienił się w prawdziwą salwę śmiechu. Spacyfikowane nerwy karnie pękały jak bańki mydlane. Taki właśnie był z niej mag od baniek…A ja nie mogłem od niej oderwać oczu…
Nawet najsroższy mróz nie był w stanie zmusić Uli do noszenia ciepłych czapek. I ubolewał nad tym okrutnie, ale musiał pogodzić się z tym, że kiedy biel ogarniała każdy zakątek osiedla, ona uparcie stroiła się w kolorowe kapelusze, z których wyrastały przedziwnej urody kwiaty. Kucykowi wielkości mysiego ogonka nie było to w smak, bo trząsł się na wietrze z zimna i marzył o bezpiecznej kryjówce pod cieplutką baranicą. Uszy też nie miały się lepiej i szczerze nienawidziły buraczanej barwy, którą przywdziewały podczas zimowych eskapad ich właścicielki. A ona pląsała po zaśnieżonych alejkach, głaskała drzewa i wieszała na nich rarytasy dla sikorek…I wszystko to, w tych swoich cudacznych nakryciach głowy…Była moją sąsiadką, więc wiem co mówię…
Ja natomiast do dziwaków się nie zaliczałem (przynajmniej we własnej opinii) i po śniegu nie miałem zwyczaju pląsać. Tamtego popołudnia za to, całkiem niechcący, ale z zaangażowaniem popisywałem się umiejętnością ślizgania na oblodzonym chodniku. A przy tym z powodzeniem używałem brzydkich wyrazów. Byłem spóźniony, a jeszcze bardziej spocony od tego nieustannego balansowania pomiędzy pionem a poziomem. Próbując utrzymać równowagę wymachiwałem rozpaczliwie jednocześnie bukietem kwiatów rozmiarów zagajnika i tortem wielkości meksykańskiego sombrera. I w chwili kiedy ją zobaczyłem w towarzystwie parkowych sikorek, runąłem do tyłu jak długi…Tort po mistrzowsku zamortyzował upadek i tym sposobem leżałem sobie w parkowej alejce – na torcie – patrząc na zachmurzone niebo i czekałem…w sumie, sam nie wiem na co. Jej twarz pojawiła się przy mojej tak nagle, że nawet nie zdążyłem się za bardzo wystraszyć. Miała oczy koloru pistacji i spojrzenie…Serce zabiło mi mocniej…
– Że też wcześniej tego nie zauważyłem – przebiegła mi przez głowę krucha myśl, którą odgoniłem zbyt przejęty, aby ją zatrzymać…
Dokładnie wiedziałem co teraz nastąpi. Jak zwykle nic nie mówiąc dmuchnęła mi w nos solidną partią baniek mydlanych, na których mróz z zawrotną prędkością wyrysowywał bajkowe gwiazdki. Zamarłem, wpatrzony w maleńkie arcydzieła. A kiedy ostatnia zmrożona banieczka uleciała w górę, zaczęła dotykać po kolei moich stóp i kolan…
– Co pani robi? – aż usiadłem z wrażenia.
– Sprawdzam, czy się pan nie połamał. Gruchnął pan przecież z takim poświęceniem. Wystraszył mi pan sikorki. A z tortu to już raczej nic nie będzie. – To mówiąc pomogła mi wstać i odkleiła go od tylnej części mojego ciała.
– Pani sikorki nie wyglądają na wystraszone. Objadają się za to moją jarzębiną z bukietu. Wyrachowane złodziejki w żółtych kubraczkach – zauważyłem z przekąsem.
– Zabawne, jarzębina o tej porze roku musi pochodzić z jakiejś kwiaciarnianej zamrażarki.
– Sikorkom to zupełnie nie przeszkadza – burknąłem patrząc z rezygnacją na zapał ptaków pochłaniających części składowe bukietu. – Żona nie będzie zadowolona.
– Sikorki znają się po prostu na luksusowych specjałach. A pił pan kiedyś napar z jarzębiny? Nie?! To niewybaczalny błąd. Zapraszam więc pana i małżonkę na filiżankę wyjątkowej herbatki. Z taką herbatą nawet tort zeskrobany z pleców ma szansę smakować jak ambrozja.
Tak więc zamiast samotnie celebrować z Danusią rubinową rocznicę ślubu we własnych czterech kątach, wylądowaliśmy na pluszowej kanapie u Uli i mimowolnie staliśmy się świadkami czarów…Bo jak się okazało, nasz blokowy mag od baniek BYŁA MALARKĄ! I to nie byle jaką! Mieszkanie otulone tajemniczym zapachem mydła, z którego powstawały słynne bańki zostało przerobione na pracownię prawdziwego artysty. W kolorowych dzbanach stały pędzle i pędzelki, a puszki i puszeczki wypełnione kolorowymi farbami zalegały na półkach i półeczkach. Tubki, tubeczki, słoje, słoiczki…A wokół tego całego malarskiego chaosu, ustawione na sztalugach piętrzyły się jej niezwykłe obrazy. Obrazy baniek mydlanych z mojego snu! Ula odkryła ich tajemnicę i potrafiła przenieść na płótno ulotność, a zarazem siłę w nich tkwiącą. Zamykała w kolorowych balonikach wymyślone przez siebie bajeczne światy. Jak urzeczony patrzyłem na zamki z piasku i skaliste góry szczelnie okryte przezroczystą błoną. Kwiaty, zwierzęta, ludzie. To wszystko potrafiła zmieścić w kulistych baniach, które niosły spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy my podziwialiśmy jej prace z otwartymi ustami, ona troszkę skrępowana i przejęta naszą obecnością krzątała się po mieszkaniu. Żeby jej nie spłoszyć obserwowaliśmy ją ukradkiem. Żona odezwała się pierwsza.
– Stasiu? Czy widzisz to co ja? To przecież nasza Zuzia… – Danusia miała wypieki na policzkach.
– Nie kochanie, to nie ona, ale ma jej oczy…- przypomniałem sobie jej czujny wzrok utkwiony we mnie. Wszystko stało się jasne.
– Może zgodziłaby się więc zostać naszą Ulą? – zapytała z nadzieją w głosie.
I tak jakoś wyszło, że została. Obecność Uli i nieobecność Zuzanny wtopiła się w naszą codzienność. Przyszedł nawet taki czas, że nie mogliśmy już sobie wyobrazić istnienia bez tych dwóch splecionych ze sobą elementów, wypełniających nasze dni. Piekąca tęsknota za utraconą córką szła w parze z radością, której dostarczała nam Ula. Wspólne karmienie sikorek, spacery w parku, litry wypitego naparu z jarzębiny i podglądanie Uli podczas tworzenia dawały nam siłę, którą odbierało nam nasze cierpienie. Czas niespiesznie zamieniał minuty na godziny, dni na noce, zimy na wiosny, a naszej trójce nigdy nie było dość puszczania baniek mydlanych.
– Pamiętasz Danusiu, jaka nasza Zuzia była leniwa? Kiedy była dzieckiem, bez przerwy prosiła, żeby jej puszczać bańki mydlane. Cięłaś wtedy zwykłą słomkę i czarowałaś dla niej bąbelki przeróżnej wielkości i jak mgła cieniutkie. W końcu, za którymś razem zaprotestowałaś, bo rozbolały cię policzki od ich ciągłego wydmuchiwania. Zuzka spojrzała wtedy na ciebie z lekkim politowaniem, zanurzyła słomkę w płynie i przystawiła ją do włączonego wiatraka…
– Hi, hi, mój autorytet runął wtedy w gruzach!
– Muszę wam coś powiedzieć… – Ula westchnęła ciężko, a wydmuchana bańka mydlana wypełniła się jej smutkiem po same brzegi – Dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych w Nowym Jorku. Wyjeżdżam po wakacjach. Zaopiekujecie się sikorkami i pracownią, prawda? To stypendium, to dla mnie szansa. Podobają im się moje obrazy…Dwa lata zlecą… – paplała, a łzy spływały wartkim strumieniem po policzkach. Pojawiły się również bańki, ale tym razem z nosa – Nie mam nikogo oprócz was…Pomyślałam więc…- poderwała się z fotela, podbiegła do szafy i wyjęła z niej dwa pokaźne pakunki – To jest laptop. Dzięki niemu będziemy w stałym kontakcie. Nie patrzcie tak na mnie! Nauczę was jak go obsługiwać. Ooo, a to namalowałam specjalnie dla was.
Podobno chłopaki nie płaczą…A jednak…Wtórowałem dzielnie Dance, aż zabrakło nam wszystkim chusteczek. W ruch poszły zatem rękawy… Staliśmy we trójkę wtuleni w siebie i patrzyliśmy na prezent, który specjalnie namalowała na tę okazję. Obraz przedstawiał trzymającą się za ręce, uśmiechniętą rodzinę. Naszą rodzinę. Zamkniętą przed złem całego świata w kolorowym baloniku…A po wyjeździe naszej słodkiej dziewczynki, siadaliśmy z żoną na ławeczce przed blokiem, pykaliśmy z fajeczki bańki mydlane, trzymaliśmy kciuki za sukces naszego maga od baniek i podśpiewywaliśmy sobie hymn angielskiego zespołu piłkarskiego West Ham United, bo to naszym zdaniem jedna z najpiękniejszych piosenek na cześć naszych ukochanych, bajecznych baloników:
…I’m forever blowing bubbles,
Pretty bubbles in the air.
They fly so high,
Nearly reach the sky,
Then like my dreams,
They fade and die.
Fortune’s always hiding,
I’ve looked everywhere,
I’m forever blowing bubbles,
Pretty bubbles in the air……Zawsze puszczam mydlane bańki,
Piękne mydlane bańki w niebo.
Lecą wysoko,
Prawie pod niebo,
Tak jak moje marzenia,
Znikają i umierają.
Fortuna zawsze się chowa,
Szukałem jej wszędzie,
Zawsze puszczam mydlane bańki,
Piękne mydlane bańki w niebo…
(tłumaczenie: http://www.tekstowo.pl/)
…I czekaliśmy na jej powrót. Powrót do naszego wspólnego domu…
Boci@n
Mydło […] to pierwsza sztucznie wyprodukowana substancja, z jaką stykamy się w życiu[…]
(John A. Hunt, A Short History of Soap (w:) 1001 wynalazków, które zmieniły świat. Poznań 2011. BUW Wolny Dostęp: T15.A16165 2011)
Wielce prawdopodobne jest, że pierwsze mydło wyprodukowano dzięki Babilończykom. Odkryli oni, że woskowata i miękka substancja, która powstaje po zagotowaniu oleju i zasady bardzo skutecznie usuwa zarówno tłuszcz jak i brud. Natomiast dzięki Arabom mydło przybrało postać kostki. Zapach pojawił się w wiekach średnich, a Anglicy słynęli ze sprzedaży mocno perfumowanego mydła umieszczanego w drewnianych miseczkach. Natomiast w 1865 r. niejaki William Shepphard wpadł na pomysł i zmieszał wodorowęglan amonu ze zwykłym mydłem. I dzięki temu uzyskał mydło o konsystencji syropu, czyli mydło w płynie!
Z historią mydła nierozerwalnie łączą się bańki mydlane. Bańki mydlane znane i lubiane, to mówiąc przyziemnie (brr!) sferyczna błona wodna, która jest wypełniona, albo powietrzem, albo innym gazem. Baloniki mydlane powstają dzięki mieszaninie wody i mydła lub innego detergentu. Takie działanie osłabia napięcie powierzchniowe wody, przez co woda staje się bardziej elastyczna, rozciągliwa i gotowa do formowania się w magiczne banieczki. Nie do podważenia przy całym procesie jest rola specjalnych urządzeń (które można kupić w sklepie) lub zwykłej słomki naciętej na końcu w odpowiedni sposób. Dzięki takim narzędziom każdy jest w stanie wyczarowywać najpiękniejsze i najbardziej okrąglutkie bańki mydlane. Nietuzinkowym zjawiskiem jest tęczowy kolor baniek mydlanych. Odpowiedzialna jest za to iryzacja (odbicie fal świetlnych). Nazwa ta pochodzi od imienia greckiej bogini Iris, która uosabiała właśnie tęczę. Zapewne wynalazek mydła nie miał służyć umilaniu sobie życia wydmuchiwaniem baniek mydlanych. Faktem jest jednak to, że to nie mydło, a bańki mydlane dostarczają nam więcej uciechy i radości. Bez wnikania w skomplikowane prawa fizyki i chemii wystarczyć powinna nam wiedza, że puszczanie baniek mydlanych to świetna rozrywka zarówno dla nieletnich jak i tych całkiem pełnoletnich. A zatem, czy można podarować bańki mydlane? Odpowiedź jest zupełnie prosta:
Mydlane bańki wyczaruj dla mnie, proszę,
Trudy dnia wtedy jakoś lepiej znoszę.
Spraw, abym się uśmiechnęła szczerze,
Puszczaj z mydła bańki podczas jazdy na rowerze.
Wiedz, że zabawa i bańki mydlane idą w jednej parze,
I jak jest mi smutno często o nich marzę.
Mydlane bańki najlepsze, na każdy stan ducha,
A dzielenie się nimi to nie żadna skucha.
(Dorota Bocian)
Boci@n
Literatura:
• Taylor B.: Ciekawe dlaczego mydło się pieni i inne pytania na temat nauki. Warszawa 2005. BUW Magazyn: sygnatura 919203
• 1001 wynalazków, które zmieniły świat. Poznań 2011. BUW Wolny Dostęp: T15.A16165 2011
• Craughwell T.J.: Wielka księga wynalazków. Warszawa 2010. BUW Wolny Dostęp: T15.C73165 2010
Jak zawsze tekst pełen emocji.
Emocje są wtedy, kiedy dowiaduję się, że ktoś przeczytał mój tekst 🙂 A wtedy, to nawet latanie wydaje mi się proste :)) Dziękuję!!! Boci@n
Bańki mydlane…dziecięca zabawa.Mienią się pięknymi kolorami.A Pani zamknęła w ich wnętrzu opowieść pełną emocji i wzruszeń.Odnalazłam tam cząstkę siebie.DZIĘKUJĘ.Zachęcam do dalszego pisania.
Dziękuję za ciepły komentarz 🙂 i zachęcam do puszczania baniek mydlanych :))
Fajny tekst chociaż mogli byście dawać więcej fotek 🙂 Pozdrawiam Bartosz !
Szanowny Panie Bartoszu, z uśmiechem dziękuję Panu za komentarz i względem obrazków obiecuję poprawę 🙂 Dobrego dnia. Boci@n
Dorotko, jak zwykle piękny tekst. Ciepły i mądry. Dokładnie taki jak Ty. Pozdrawiam, Justyna
Justynko 🙂 Jest mi ogromnie miło przywitać Cię na naszym bibliotecznym blogu! Ślę Ci ciepłe podziękowania za zerknięcie na mój wpis i ciepły komentarz 🙂 Kłaniam Ci się nisko i przesyłam moc różowych uśmiechów. Boci@n
Bajecznie jak zawsze 😉 jak wróce do domu to puszcze bańki ;)czekam z niecierpliwością na kolejne Twoje teksty :]
Sylwio, a może udałoby się nam zorganizować pracownicze puszczanie baniek mydlanych w ogrodach BUW? 🙂 Cieszę się jak dzieciak, że tekścik Ci się podobał 🙂 Dziękuję bardzo!!! Boci@n
Dorotko pisz jesteś super dajesz radość
Aniu, bardzo, ale to bardzo Ci dziękuję :)) Pozdrawiam Cię wakacyjnie :)) Boci@n
Piękne i bardzo wzruszające opowiadanie.
Cieszę się, dziękuję i zapraszam do kolejnych odwiedzin naszego BuwLOGa :)) Boci@n
Dorotko, fantastyczna opowieść, pełna ciepła. Przydałyby się takie bańki w tę zbyt długą zimę…