BuwLOG

Podróż sentymentalna

Oddajemy dziś na BUWlogu głos jednej z naszych koleżanek, która 20 lat przepracowała w bibliotece wydziałowej. Ten wpis to swego rodzaju podróż sentymentalna ukazująca, jak zmieniała się biblioteka, jak zmieniali się bibliotekarze i czytelnicy. Wydaje się, że bardzo, szczególnie pod hasłem ocieplenia wizerunku bibliotekarza oraz wyjścia w stronę czytelnika. A może wcale nie aż tak? Może wciąż sprawdza się stara zasada, jaki czytelnik taki bibliotekarz? I odwrotnie? Niech każdy sam oceni.

Pracując przez 20 lat w Bibliotece Instytutu Lingwistyki Stosowanej, która została zlikwidowana w 2017 roku, miałam okazję do obserwacji zmian w funkcjonowaniu bibliotek i wykorzystaniu jej zasobów przez czytelnika. Chciałabym podzielić się moimi obserwacjami, pełnymi sentymentu.

Do naszej biblioteki przychodziło się jak do zaprzyjaźnionego sklepiku osiedlowego, w którym prosi się o dany artykuł i od ręki się go dostaje. Tak też było z książkami w bibliotece ILS. Przyjaźń ta miała szansę rozpocząć się już na pierwszym roku studiów. We wrześniu, najgorętszym miesiącu przed rozpoczęciem zajęć, na podstawie list osób przyjętych na pierwszy rok studiów, bibliotekarki musiały przygotować cały zestaw kart: karty zapisu, karty biblioteczne (tzw. „kopertki”), na których oprócz nazwiska, znajdowały się podstawowe informacje dotyczące kierunku studiów tzn., jakie języki dana osoba studiuje np. N/F, A/R, A/N itp. [Niemiecki/Francuski, Angielski/Rosyjski, Angielski/Niemiecki – przyp. red.] Te same dane były następnie umieszczane na karcie bibliotecznej. Pamiętajmy, dwadzieścia lat temu w bibliotece przeważały czynności manualne, tak więc bibliotekarka własnoręcznie opisywała “kopertkę”, kartę zapisu i kartę biblioteczną. Na każdej z nich znajdował się numer czytelnika i jego nazwisko. Resztę student na obowiązkowym szkoleniu bibliotecznym wypełniał sam, podpisując tym samym zgodę na regulamin biblioteki, którego miał bezwzględnie przestrzegać. Po otrzymaniu takiej karty student mógł wypożyczać materiały z biblioteki. Miałam wrażenie, że to było jedno z ważniejszych przeżyć dla studenta pierwszego roku – niemal na równi z otrzymaniem indeksu i legitymacji studenckiej.

W pierwszych, nie mniej gorących niż wrześniowe, dniach października, studenci zaczynali zajęcia, otrzymywali wykaz lektur z danego przedmiotu i od razu na pierwszej przerwie wpadali do biblioteki, prosząc o wszystkie podane na liście książki. Jakby zupełnie nie wiedząc o tym, że kolejni wykładowcy też podadzą swoje spisy lektur, a ilość miejsca na koncie jest ograniczona do 10 vol.:) Znajomość księgozbioru i typu zajęć wykładowców, którzy zadawali bibliografię, pozwalała bibliotekarkom właściwie doradzić studentom pierwszego roku, którzy najchętniej wypożyczyliby wszystko, co tylko było można. Wtedy naszą rolą było objaśnianie i obdzielanie dostępnymi materiałami wszystkich grup danego roku i uwrażliwienie ich na potrzebę dzielenia się zdobytymi książkami w grupie. Stąd generalnie wynikały ograniczenia czasowe udostępnianych materiałów – aby każdy miał szansę z danej lektury skorzystać.

Biblioteka, oprócz usług merytorycznych, pełniła wówczas także swoiste funkcje pedagogiczne. Czasami użytkownicy podawali bardzo skąpe dane poszukiwanych publikacji – albo tylko autora, albo tylko tytuł, a nierzadko opisywali jedynie kolor książki i podawali mniej więcej dziedzinę, a my byłyśmy w stanie od razu znaleźć żądaną pozycję! Nie musieli tracić czasu na wyszukiwanie w katalogu i wypisywanie sterty rewersów, a potem jeszcze czekanie godzinę czy dwie lub nawet do następnego dnia po to, żeby np. dowiedzieć się, że dana pozycja została już wypożyczona. Mieli jasną sytuację od razu. Jako bibliotekarki, starałyśmy się w naszych relacjach z młodymi czytelnikami przemycać nie tylko napomnienia w kwestii koleżeńskich odruchów w kontekście korzystania z księgozbioru i rzetelności, ale też magicznej mocy słówek typu: „Dzień dobry”, „Poproszę”, „Czy mogę?”, „Dziękuję”. Zdarzały się bowiem i takie sytuacje: czytelnik pojawiał się w czytelni i bez powitania w geście czy mowie i rzucał: “Barańczak!”. Bibliotekarka – nie zrażona – „Dzień dobry. Co “Barańczak”?”. To proste pytanie czyniło cuda z pamięcią czytelnika: „Dzień dobry, czy jest książka Stanisława Barańczaka Ocalone w tłumaczeniu? Jeśli tak, to poproszę.”

Na bardzo popularne, poszukiwane pozycje można było zapisać się na specjalną listę, która znajdowała się w czytelni na ladzie. Wtedy każdy mógł umówić się, na kiedy i na jak długo może wypożyczyć książkę. Wówczas obowiązywał reżim przy zwrocie takiej pozycji. Punktualność musiała być co do minuty. Przypadki niesłownych i niekoleżeńskich czytelników notowane były ku przestrodze na “kopertce” i w skrajnej sytuacji skutkowały korzystaniem tylko na miejscu. W czytelni użytkownicy biblioteki mieli również możliwość korzystania z przechowywanych w magazynie prac doktorskich i magisterskich – naturalnie bez możliwości wypożyczenia. Z tych ostatnich po uprzedniej zgodzie swego promotora. Takie zgody były przechowywane w bibliotece do czasu rozliczenia się czytelnika z biblioteką i ukończenia studiów.
Na czym polegała wspomniana wcześniej rzetelność czytelnika? Otóż w relacjach student/czytelnik – bibliotekarz obowiązywał swego rodzaju kodeks. Przede wszystkim, oprócz wzajemnej życzliwości i szacunku, bibliotekarz liczył na sumienność czytelnika w oddawaniu na czas pożyczonych pozycji. Istniały naturalnie sankcje w postaci zablokowanego konta lub niewypożyczania na żądany czas materiałów bibliotecznych, ale pozostawał problem niezwróconych na czas książek. To bibliotekarka pilnowała i dyscyplinowała niesolidnych czytelników, aby pozostałe osoby z grupy czy roku miały możliwość przeczytania zadanych lektur. Notoryczny “przetrzymywacz” na “kopertce” dostawał wykrzyknik „!”. To był sygnał dla pozostałych dyżurujących w wypożyczalni czy czytelni, aby uważać na taką osobę. Wśród bibliotekarzy panowała solidarność. Taki niesłowny czytelnik musiał długo pracować na zaufanie i na kolejną szansę wzięcia czegoś do domu. Najczęściej to się zdarzało, gdy czytelnik dostawał książkę na tzw. „noc”, tzn. przed zamknięciem biblioteki wypożyczał książkę do domu do godziny 10-tej rano następnego dnia. Do tej godziny musiał zwrócić pożyczone pozycje, aby inne osoby mogły przed zajęciami skorzystać w czytelni na miejscu, lub by wykładowca mógł wziąć książkę na zajęcia jako pomoc naukową. Były to pozycje pojedyncze, niewypożyczane lub stojące w czytelni. Pamiętajmy, że wszystko to działo się, zanim zaczęto drobiazgowo chronić dane osobowe. Nikt nie miał zastrzeżeń, gdy musiał w zamian za książkę zostawić dokument albo czasami jego nazwisko zawisło na liście tzw. dłużników za przetrzymanie książki. Taka lista często wisiała na drzwiach wejściowych do biblioteki, tak żeby każdy, kto wchodzi, mógł ją zauważyć i sprawdzić, czy jego dane tam nie widnieją.

Na ostatnim etapie studiów, podczas pisania prac magisterskich, nawiązywała się szczególna więź między bibliotekarzami a przyszłym magistrem. Jeśli ktoś lubił pracę z ludźmi oraz lubił im służyć, to szczególnie wówczas czuł się na swoim miejscu i czerpał z tego wiele radości. Studenci mogli liczyć na naszą – bibliotekarzy – pomoc w znalezieniu odpowiedniej literatury. W tym miejscu pragnę wspomnieć o moich byłych dwu kierowniczkach: Anieli Wysokińskiej i Marii Czarneckiej-Szostek, które były bardzo zaangażowane w pracę w bibliotece. Szczególnie pani Marylka była świetna w trafnym dobieraniu literatury – istna chodząca encyklopedia, lepsza niż komputer! Zawsze dobrze doradziła materiały, ewentualnie wskazała, w czym i gdzie można ten temat znaleźć. Na panią Marylkę zawsze można było liczyć. Była lubiana i doceniana wśród studentów i pracowników za swój profesjonalizm. Ja i moje młodsze koleżanki uczyłyśmy się od najlepszej. Zawsze miała czas dla nas, dla każdego. Umiała słuchać i dobrze doradzić lub pocieszyć i przytulić. Biblioteka była dla nich drugim domem. Do końca życia były związane z biblioteką, a tak się złożyło, że wkrótce po likwidacji biblioteki zmarły. Dziękuję, że mogłam je spotkać na swojej drodze. Były strażniczkami i organizatorkami dobrej atmosfery. Zawsze z chęcią szło się do pracy. Chciałam im bardzo podziękować, że dane mi było pracować w tak fantastycznym miejscu z tak świetnymi osobami, w sympatycznej atmosferze.

Wreszcie na koniec studiów, prawie każdy z abiturientów po zdanym egzaminie, już jako magister przychodził do nas pochwalić się swoim wynikiem, swoją oceną, swoim szczęściem oraz podziękować nam za pomoc. A my czułyśmy wielką satysfakcję z dobrze spełnionej misji. To nas motywowało do dalszej solidnej pracy. Czułyśmy się jak w rodzinie. W tej pracy zostawiliśmy nasze serce. Dla nas liczyło się tylko, że pomogłyśmy kolejnej osobie. Czułyśmy się potrzebne i docenione.

Warto jeszcze dodać, iż biblioteka ILS była jedyną w swoim rodzaju kopalnią wiedzy z dziedziny translatoryki czy innych zagadnień lingwistycznych, na bieżąco uzupełnianą o polskie i zagraniczne publikacje. Tu kształcili się najlepsi polscy tłumacze, choćby Bartosz Wierzbięta, fantastyczny tłumacz filmów animowanych typu Shrek, Madagaskar itp.… Wszystko także za sprawą naszego unikatowego księgozbioru. Było w nim bardzo dużo książek, których nie było w żadnej innej bibliotece w Polsce. Czytelnicy przyjeżdżali z różnych miast Polski, np. z Poznania, Gdańska, z Łodzi czy z Krakowa. Osoby przyjeżdżające na różnego rodzaju konferencje organizowane w ILS, czy na innym wydziale UW pierwsze kroki kierowały do biblioteki ILS, aby tam skorzystać z czasopism naukowych, książek itp. Kserowały także pożądane artykuły dla siebie, a często też i dla swoich znajomych z macierzystej uczelni. Czasami były to stałe osoby, które wracały do nas, jak bumerang. Były to również osoby z innych krajów, np. profesorowie z Rosji.
W miarę postępu technologicznego biblioteka ILS zmieniała również swoją ofertę usług. Aby ułatwić czytelnikom dostęp do księgozbioru i pokazać światu, co mamy cennego, biblioteka ILS przystąpiła do systemu bibliotecznego VTLS/Virtua. Skatalogowano w NUKAT ok. 70% księgozbioru i zaczęto wypożyczać przy pomocy systemu. Oczywiście wszystkie bibliotekarze przeszli szkolenie z opracowywania i udostępniania zbiorów. Po zainstalowaniu odpowiedniego oprogramowania przystąpiono do udostępniania czytelnikom książek.

Dzisiaj, by zapisać się do biblioteki, nie musimy tego robić osobiście i wypisywać sterty papierków. Można to zrobić zdalnie. Wystarczy tylko jakieś mobilne urządzenie typu laptop lub smartfon z Internetem i już możemy się zapisać do biblioteki oraz od razu zamówić poszukiwaną książkę. A przy najbliższej okazji podejść do wypożyczalni i odebrać zamówioną książkę. Możemy nawet z niektórych pozycji korzystać bez wychodzenia z domu. Są bogate bazy elektroniczne z zakupionymi książkami elektronicznymi, czasopismami czy artykułami naukowymi. Mamy możliwość nawet przeczytać codzienne gazety polskie i zagraniczne, leżąc wygodnie we własnym łóżku. Czytelnik zawsze ma wgląd do swego konta, w którym może sprawdzić, czy nie zbliża się termin zwrotu wypożyczonych dzieł. Sam może przedłużyć – prolongować książki. Sprawdzić, czy ktoś już nie zarezerwował czegoś, co on ma na koncie, lub czy nie czeka na niego zarezerwowany egzemplarz.

Wraz z tymi zmianami, zmieniły się także kontakty bibliotekarzy z czytelnikami. Jesteśmy teraz bardziej anonimowi. Brakuje nam tych tłumów w wypożyczalni i czytelni. Czasami jest nam smutno widzieć puste krzesła przy stolikach w czytelni. Nie mamy już wiadomości o tym, czy student zdał, czy obronił pracę magisterską, co dalej planuje. Nie uczestniczymy już też w jego rozwoju naukowym tak, jak kiedyś. Trochę brakuje nam tych pogaduszek, może nie zawsze tylko na tematy naukowe. Zdarzało się, że czytelnicy zwierzali nam się ze swoich spraw prywatnych, problemów rodzinnych a nawet swoich podbojów miłosnych. Po skończeniu studiów zaglądali do biblioteki, aby pochwalić się swoją karierą, założoną nową rodziną, swoimi dziećmi. I to było piękne. Właśnie w tym, między innymi, tkwi urok małych bibliotek instytutowych i wydziałowych.

Tekst i foto: Iwona Pełka, Oddział Gromadzenia i Uzupełniania Zbiorów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.